Pierwsza Studencka Wyprawa Dookoła Ameryki Południowej.
Data: 2011-12-21 10:51:44
Autor: Piotr Cichy
Czyli o tym jak polscy żeglarze zostali uznani za terrorystów w Argentynie, jak przyjaźnili się z polskimi górnikami i oceanicznym kajakarzem w Chile, jak poznali prawdziwe znaczenie „mañany”, a przede wszystkim jak opływali Przylądek Horn ze wschodu na zachód.
Zaczęło się jak zwykle od pomysłu. Czy można wykorzystywać jacht klubowy w trakcie martwego sezonu? Można, trzeba było tylko popłynąć na południe, poza Bałtyk, tam gdzie morza nie skuwa lód na zimę. Mowa tu o Opalu s/y Konstanty Maciejewicz z warszawskiego Yacht Clubu ZSP. Ówczesna elita klubowa przeforsowała projekt opłynięcia Ameryki Południowej zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Rejs był wyjątkowy w zakresie wieku uczestników. Członkowie załogi (Tomek Zydler – kapitan, Jurek Jaszczuk, Maciek Gumplowicz, Leszek Kosek i Eugeniusz Moczydłowski) mieli między 23, a 36 lat. Jak się okazało, mimo młodego wieku poradzili sobie znakomicie, nie gorzej od starszych kolegów.
Konstanty Maciejewicz, wykorzystywany do tej pory jedynie w rejsach po bliskich akwenach Bałtyku i Morza Północnym został odpowiednio przygotowany do oceanicznej wyprawy – postawiono nowe maszty, wygospodarowano miejsce na warsztat, dodano wiele drobiazgów ułatwiających życie i żeglugę w długim rejsie.
Żegluga przez Bałtyk i Morze Północne nie nastręczyła szczególnych trudności, nie licząc kilkakrotnego pękania salingu, co jak się okazało, było spowodowane złym ustawieniem want. W tym etapie nastąpiło zaaklimatyzowanie się, oraz ustalenie dokładnego zakresu obowiązków każdego członka załogi. Może członek załogi nawet nie jest dobrym określeniem, gdyż każdy był osobą funkcyjną. Kapitan, trzech oficerów, oraz bosman – to cała piątka. Skok przez Atlantyk obył się również bez większych problemów. Żeglarze zwiedzili Wyspy Kanaryjskie, Wyspy Zielonego Przylądka, gdzie za sprawą nieuczciwego miejscowego zaopatrzeniowca, który zażądał rekordowo wysokich cen za świeże owoce, dewizy zostały mocno nadszarpnięte, oraz spędzili Święta Bożonarodzeniowe w okolicach równika, na środku oceanu. Kolacja wigilijna była przyrządzona zaskakująco bogato, jak na warunki oceaniczne, jednak święta to święta – tradycję należy szanować i spędzać je jak w kraju. Jedynie pogoda była odmienna od polskiej, bo upały jakoś nie pozwoliły na opady śniegu.
Rio de Janeiro. Bogaty jachtklub wyposażony w basen, liczne ekskluzywne bary, natryski, oraz wiele innych udogodnień. Składka członkowska oscyluje wokół kilkuset dolarów. A żeglarze korzystają ze wszystkiego za darmo, oczywiście nie płacąc też za postój. Tak się tutaj traktowało żeglarzy. W Rio, podobnie jak w wielu innych większych portach, Maciejewicz był atrakcją sam w sobie – dla Polaków tam mieszkających. Widok biało-czerwonej bandery bardzo poruszał polonie w większości odwiedzanych krajów, a objawiało się to w postaci daleko posuniętej gościnności. Do normalnych rzeczy należało zapraszanie gości na obiad, pokazywanie im okolicy, a także obdarowywanie napojami i świeżymi owocami. Co tu dużo mówić – słowiańska gościność.
W dalszej drodze na południe trochę się działo. Najpierw Leszek dostał ostrego zapalenia migdałków, a kapitan zapadł na zapalenie oskrzeli. Na szczęście obu pacjentów udało się wyleczyć, chociaż nie do końca. Później lekarze w Buenos Aires orzekli, że migdałki trzeciego oficera muszą być bezwarunkowo wycięte i dopiero to zażegnało chorobę do końca. Ale wróćmy na morze. Zdrowi już Polacy otrzymują przez radio o silnym wietrze pampero. Jest to rodzaj wiatru lokalnego dla Ameryki Południowej i charakteryzuje się niezwykłą gwałtownością. Jacht znalazł bezpieczne schronienie w Montevideo. Płytki port zmusił do osadzenia jachtu twardo na mieliźnie i rzuceniu kotwicy dla niepoznaki. Jednak było to bezpieczne, jako że pampero wieje zawsze od lądu. Ale mija dzień, potem drugi, a pampero nie ma. Port zamknięty, więc wyjść nie można. W końcu trzeciego dnia ostrzeżenie o sztormie zostało odwołane i można było ruszać w dalszą drogę, w kierunku Buenos Aires. Jeszcze było widać zabudowania opuszczonego Montevideo, kiedy przyszedł wiatr, nie inny niż właśnie pampero. Przez kilka godzin wiał z siłą 10-11°B, po czym skończył się równie gwałtownie, jak się zaczął. Do Buenos Aires Maciejewicz dopłynął już przy słabym wietrze.
W stolicy Argentyny czekało duże zadanie, które przez lenistwo Latynosów było nie do zrealizowania w Rio. „Mañana” mówią, dostając jakiekolwiek zadanie. Tłumacząc dosłownie z hiszpańskiego znaczy to „jutro”. Co masz zrobić dziś, zrób jutro, jak by to można powiedzieć po polsku. Najgorsze, że jutro też jest mañana. I przez parę następnych dni podobnie, aż w końcu nie było czasu na dalsze oczekiwanie. W Argentynie wyslipowanie jachtu przebiegło w miarę sprawnie. Ale powrót na wodę zapowiadał się dłużej. Pracownicy jachtklubu znajdowali dużo powodów do opóźnienia roboty. A to późna godzina i już się nie zdąży, a to deszcz padał, więc ziemia mokra i jacht się na pewno przewróci, a to niska woda i jacht nie wejdzie na sanie… Był piątek i w następna okazja do zejścia na wodę była dopiero w poniedziałek. Napełnienie kieszeni rozwiązało ręce Argentyńczykom i jacht bez problemu po chwili był na wodzie, a wkrótce można było wypłynąć.
Wiatru nie było, więc Maciejewicz przemierzał La Platę na silniku. Aż zdarzyło się coś, co nie mogło się nie zdarzyć. W końcu zepsuł się silnik. Padła pompa paliwowa, która nieszczęśliwym trafem jest bardzo nietypowa i bardzo skomplikowana. Nie było rady, należało wejść do jakiegoś portu, w poszukiwaniu mechanika. Kotwicę rzucono w Mar del Plata. Pierwszymi spotkanymi tu ludźmi byli dwaj Niemcy, którzy na ośmiometrowym jachcie wracali właśnie do domu po opłynięciu Hornu. Załogi oczywiście się zaprzyjaźniły, a po odpłynięciu jeszcze się kiedyś zobaczyli, ale o tym później. Wyczekiwany mechanik został umówiony na „jutro”. Zjawił się za trzecim „jutrem”. Zabrał pompę i obiecał przynieść z powrotem na „jutro”. Tym razem „jutro” trwało cztery dni. No, ale pompa była naprawiona. W międzyczasie zdarzył się ciekawy, chociaż dla uczestników niewesoły, wypadek. Wracając któregoś wieczora pontonem na jacht, Eugeniusz z Leszkiem zostali pod muszkami kilkunastu karabinów na ląd w celu przeszukania. Po rewizji, która nie wykazała, żeglarze mieli prawo powiedzieć kim są, a oficerowie którzy ich zatrzymali, wyjaśnili, że wzięli ich za terrorystów próbujących wysadzić w powietrze ukrytą pobliżu łódź podwodną. Po przeprosinach Polacy wrócili na jacht, ale nie był to koniec problemów z marynarką. Którejś nocy uwiązany na cienkiej lince ponton urwał się i zdryfował do portu wojennego. Można sobie wyobrazić zamieszanie, jakie spowodował w bazie, gdzie spodziewany jest zamach terrorystyczny. Na szczęście po dłuższych wyjaśnieniach udało się odzyskać zgubę.
W dalszej drodze w kierunku najgroźniejszego z przylądków, przy stosunkowo dobrej pogodzie, chociaż z dnia na dzień robiło się coraz chłodniej, Maciejewicz cumował jeszcze w Deseado, oraz rzucał kotwicę przy Wyspie Stanów. Przejście Cieśniny La Marie było bardzo męczące i zajęło sporo czasu, ale na krótki czas trawersowania Hornu 26 marca wiatr się uspokoił, żeby już dwie mile za Przylądkiem wzmóc się do silnego sztormu. Jacht schronił się między wyspami i rzuca kotwicę we względnie bezpiecznej, chociaż niespokojnej zatoce. Kiedy sztorm się uspokaja, można bezpiecznie popłynąć do Ushuaia.
Opływanie Ameryki Południowej zgodnie ze wskazówkami zegara, chociaż wymaga zwykle halsowania pod Hornem, daje szansę na zwiedzenie Patagonii. Płynąc w drugą stronę żegluje się daleko od brzegu, aby uniknąć niekorzystnego, silnego prądu Humboldta, płynącego z południa. Patagonia to rejon niezwykły. Liczne długie fiordy otoczone są wiecznie ośnieżonymi, stromymi górami, a niewiele już istnieje miejsc na świecie, gdzie woda jest równie czysta. Surowe piękno Patagonii jest chwalone w każdym tekście na ten temat. Żeglowanie tu nie należy do łatwych. Częste sztormy i przenikliwe zimno bardzo utrudniają egzystowanie na jachcie na tych wodach. Jednak na pytanie, czy mimo zimna, sztormów i ciężkiej fizycznej pracy, warto płynąć tu przez kilka miesięcy z Polski, odpowiedziałbym zdecydowanie twierdząco. Podobnie było z załogą Maciejewicza. Miesiąc włóczęgi po patagońskich fiordach i wyspach był niezapomnianym, wspaniałym przeżyciem. Postój, poza nielicznymi portami zwykle odbywał się na kotwicy. Często chodziły śnieżne szkwały. Jest też kilka miejsc, gdzie kotwiczący żeglarze upamiętniają swój pobyt przez przybicie do drzewa tabliczki z nazwą jachtu i datą postoju. W rzadko odwiedzanych portach urzędnicy są sympatyczni i uczynni. Pod takim znakiem upłynął kwiecień, a patagońska przygoda skończyła się w Puerto Montt, gdzie uczynni mechanicy z chilijskiego patrolowca dokonali kilku poważnych napraw w silniku Maciejewicza.
Główny port Chile, Valparaiso, okazał się bardzo niebezpieczny. Jest do tego stopnia nieosłonięty od wiatrów północnych, że sztormy z tego kierunku nazywane są mal tempo – czyli tłumacząc dosłownie z hiszpańskiego – zły czas. I rzeczywiście, wysoka oceaniczna fala wchodzi do zatoki bez przeszkód, a czasem wdziera się na ulice. Maciejewicz przez ten czas stał na kotwicy, a właściwie nie stał, tylko skakał jak piłka na wodzie. Bardzo niebezpiecznie zrobiło się, gdy stojąca obok motorówka ratownicza zaczęła się zderzać z jachtem burtą. Szczęściem musiała niedługo wypłynąć na akcję ratowniczą i opuściła miejsce postoju, pożyczając żeglarzom dużą, 80-kilogramową kotwicę. Już nie było ryzka zdryfowania wprost do miasta i roztrzaskania się o brzeg. Pod koniec pobytu w Valparaiso wpadł z wizytą ciekawy człowiek – Andres Svedlund. Ten Nowozelandczyk, a z pochodzenia Szwed, od kilku lat włóczył się po całym świecie, poruszając się między kontynentami statkami, na których pracował, lub swoim 6-metrowym kajakiem. Teraz właśnie wybierał się na wiosłach do Australii. Po krótkiej rozmowie wsiadł do swojej łodzi i popłynął na zachód.
Podczas wycieczki w głąb lądu została zawiązana znajomość z polskimi górnikami pracującymi kilkadziesiąt kilometrów dalej. Zaprosili oni żeglarzy do Huasco, które jest ich portem załadunkowym. Pokusa była duża, a poważna awaria silnika wpłynęła na ostateczną decyzję odwiedzenia tego portu. Więc jak to Polacy Polaków górnicy bardzo gościnnie przyjęli załogę Maciejewicza i przytrzymali ją tam kilka dni w typowej polskiej atmosferze. Do Huasco zawitał też niespodziewany gość – niefortunny wioślarz Andres. Po połamaniu wioseł wiatr zdryfował go na brzeg, skąd 40 kilometrów szedł piechotą zanim dotarł do Huasco, skąd po wizycie u lekarza, bez prawie żadnego dobytku zaokrętował się na Maciejewicza. Popłyną nim jako normalny załogant, razem z polskimi żeglarzami do Callao, gdzie miał nadzieję zamustrować na jakiś skandynawski statek. A w Callao znów gospodarzami byli Polacy – załoga kutra GDY-318 „Crater”, więc atmosfera była znów polska.
Przed dotarciem do Panamy odwiedzone zostało jeszcze kilka portów w celach turystycznych. Podobnie wyspy San Blas po drugiej stronie Kanały Panamskiego. Z kolei w Miami przyszedł czas na małe remonty z pomocą miejscowej polonii, a na Wyspach Bahama miało nastąpić slipowanie jachtu, do czego jednak nie doszło. Bahamscy urzędnicy byli nieprzejednani – bez wizy jacht musi natychmiast opuścić wody terytorialne kraju.
Przelot przez Atlantyk zapowiadał się ciężki – służby meteo zapowiedziały rozległy wyż stacjonarny, zalegający nad bardzo dużą częścią tego oceanu. Skończyło się na częstym używaniu silnika, bo wiatry były słabe i rzadkie. Sytuacja wymagała nawet uzupełnienia zapasów ropy na latarniowcu przy Przylądku Hatteras. Zresztą wizyta na latarniowcu sprawiła równie wielką radość obu załogom. No i tak powoli Maciejewicz doczłapał się do Europy. Krótki postój w Plymouth, uroczyste przyjęcie w Cuxhaven zorganizowane przez Niemców poznanych w Mar del Plata, Kanał Kiloński, no i powrót do starej dobrej Gdyni.
Warto zaznaczyć, że rok 1973 był wyjątkowy dla polskiego żeglarstwa. W tym roku miało bowiem miejsce pierwsze przejście Hornu przez jacht pod biało-czerwoną banderą. I to od razu przez trzy jachty, a wśród nich Konstanty Maciejewicz na trzecim miejscu. Wcześniej, z zachodu na wschód płynął tamtędy Polonez, oraz Euros.