Są to czyli tutejszych pirog które oprócz głównego wąskiego kadłuba posiadają z lewej strony przyczepiony na dwóch poprzecznych wspornikach niewielki dodatkowy pływak który stabilizuje łódź i zapobiega wywrotkom.
Wyścig ten odbywa się pod nazwą Hawaiki Nui Va’a, trwa kilka dni, a zawodnicy pokonują trasę wyznaczoną pomiędzy czterema wyspami (Huahine – Raiatea – Tahaa – Bora Bora). Oba te wydarzenia warto obejrzeć, być ich uczestnikiem.Tylko jak to zrobić jeśli między nimi jest aż cztery miesiące przerwy? Rozwiązanie jest oczywiście banalne, trzeba przez te cztery miesiące kręcić się po Polinezji. Lipcowy festiwal podziwialiśmy na Markizach, oglądając wielokrotnie występy lokalnych zespołów tancerzy. A wyścigi pirog rozpoczynają się właśnie dziś na wyspie Huahine. My postanowiliśmy wrócić na wyspę Tahaa, rozkoszować się jeszcze raz snorkowaniem w koralowym ogrodzie i obejrzeć zmagania setki załóg wioślarskich którzy będą płynęli tędy za dwa dni. Razem z nimi będziemy chcieli spędzić kolejne dwa, płynąc wspólnie z powrotem na Bora-Bora gdzie odbędzie się finalna fiesta.
Z pierwszymi promieniami słońca ruszamy z kotwicowiska w kierunku Tahaa, korzystając z faktu, że dziś wiatr zdecydowanie przycichł i nie będziemy musieli przebijać się pod zbyt wielkie fale. Po południu cumujemy na znanej już nam boi, nieopodal „Coral Garden” i to tam przyjdzie nam spędzić mam nadzieję miły wieczór, a to dlatego że mam urodziny.
Madzia przygotowała smaczną kolację z sałatką warzywną którą uwielbiam. Natalia zaś upiekła ciasto, a w prezencie od załogi dostałem zgrzewkę coli i paprykarz szczeciński. Otworzyliśmy wieczorem z tej okazji likier o smaku marakui który wchodził tak słodko i gładko, że gdyby nie znaczna ilość świętujących i tylko pół litrowa butelka napitku moglibyśmy się nieźle ululać. Wspominaliśmy wiele chwil z naszego rejsu i życia, było trochę śmiechu i trochę dalszych planów. Nie powiem że imprezowaliśmy do białego rana, nasz zegarek biologiczny położył wszystkich do koi jeszcze przed północą. Fajnie jest obchodzić urodziny na drugim krańcu Świata.
02.11.2016
Cały dzisiejszy dzień poświęciliśmy na wycieczki w podgrupach na rafę koralową. Pomimo że już dobrze ją znamy to nadal cieszymy się jakbyśmy byli tu pierwszy raz. Ja tym razem postanowiłem zabawić się w małego reżysera kina akcji i nakręcić krótką etiudę filmową pod tytułem: „czy ryby jedzą ryby”. I tu swoją wielką rolę filmową odegrał otrzymany wczoraj paprykarz. Otworzony pod wodą w ciągu sekundy zwabił stadko małych żółtych rybek które zaczęły ochoczo dziobać zawartość puszki. Co byśmy z nią dalej nie robili, gdzie nie stawiali lub z nią pływali to ciągle wkoło niej kręciło się niezłe rybie towarzystwo. W końcu po około dwudziestu minutach wydzióbały wszystko do czystego metalu. Przez całe popołudnie montuje swój film, a efekt można zobaczyć poniżej – mam nadzieję, że się będzie podobać.
03.11.2016
Tak, to dziś koło nas po raz pierwszy przepłynie blisko sto osad pirog biorących udział w najważniejszym na świecie wyścigu tego typu łodzi o dźwięcznej nazwie Hawaiki Nui Va’a. Czekamy w naszej zatoczce gotowi na oddanie cumy z boi i zabranie się z nimi w kierunku mety. Pierwsze się pojawiły helikoptery, krążyły nad pobliską laguną filmując czołówkę wyścigu. Potem zza cypla niczym dym z lufy po wystrzale wypłynęło na pełnej prędkości kilkadziesiąt łódek motorowych towarzyszących w wyścigu. Są na nich obserwatorzy jak i ekipy techniczne i telewizyjne. Po chwili pojawili się i oni – faceci w swoich pirogach. Łódź taka ma tradycyjną polinezyjską budowę, tj. jeden długi ale bardzo wąski kadłub długości może dwunastu metrów i mieszczący sześciu wioślarzy. Kadłub ten połączony jest za pomocą dwóch drewnianych wygiętych w łuk wsporników z niewielkim kilkumetrowym pływakiem. Nadaje on łodzi stateczności, gdyby nie on każda piroga fiknęła by na bok w ciągu sekundy. Chłopaki ostro wiosłuje, połowa z jednej, a druga z drugiej strony. Na okrzyk osoby dowodzącej (siedzącej na końcu i pełniącej dodatkowo rolę sternika) który brzmi mniej więcej „łoooop” wszyscy zmieniają strony z której wiosłują, dając naprzemiennie trochę odpoczynku mięśniom. To co jest odmienne od kajakarstwa czy wioślarstwa które znamy z naszego podwórka to dystans jaki pokonują w trakcie jednego wyścigu. Dziś wynosi on dwadzieścia cztery kilometry i jest to najkrótszy etap. Jutro będą płynęli na Bora-Bora i będą mieli do pokonania pięćdziesiąt osiem kilometrów, czyli ponad cztery godziny wiosłowania i to cały czas na maksa. Ale już wiem, że pomimo iż zawodnicy nie są profesjonalistami (w znaczeniu nie utrzymują się z uprawiania tego sportu), to ćwiczą latami niemal codziennie, przygotowując się głównie do tej właśnie imprezy.
Kolejne osady mijają nas w niewielkiej odległości. Aby móc zrobić lepsze zdjęcia wodujemy szybciutko ponton i z Marcinem pyrkamy na naszym dwukonnym silniku jeszcze bliżej nich. Widać na ich twarzach zacięcie, wysiłek ale nie zmęczenie, pomimo, że jak co dzień jest mocne słońce i pewnie z trzydzieści stopni ciepła. Wracamy pontonem na jacht i próbujemy płynąć ich tempem, ale nie mamy szans, nawet jak dołożymy na silniku to płyniemy trochę ponad pięć węzłów, a oni co najmniej siedem. Tak więc wyprzedzają nas pozostałe osady i w końcu zostajemy na szarym końcu sami. Gdy rzucamy kotwicę przy miejscowości Patio gdzie zakończył się ten etap, wszystkie pirogi są już na trawie, nagrody za etap rozdane a kibice udali się do strefy karmienia na steki z frytkami. Pokręciliśmy się trochę między łodziami i po dużym namiocie w którym sprzedawano to i owo.
Imprezy jakiejś dużej wieczorem nie było, zawodnicy po masażach poszli spać, wszak jutro wcześnie rano rozpoczyna się kolejny dzień wiosłowania. My po steku i rybce sashimi także wróciliśmy na łódkę, jutro będziemy się znów z nimi ścigać, tym razem po oceanie.
04.11.2016
Wcześnie rano pirogi ustawiają się na długiej linii startowej, każdy chce być w pierwszym rzędzie, aby móc ostro wystartować i płynąć w czołówce. My także ustawiamy się na dobrej pozycji, czyli z boku ale dość blisko linii startowej. Plan jest taki, aby obejrzeć start, następnie ruszyć za ostatnią załogą wzdłuż laguny, a po wypłynięciu na ocean postawić żagle, przycisnąć manetkę od silnika i powoli wyprzedzać całą stawkę aby zdążyć na finisz na Bora-Bora.
Start jest dynamiczny, wiosła młócą wodę, pirogi niemal ocierają się o siebie i dopiero po chwili można zauważyć pierwsze osady wysuwające się na czoło wyścigu. Po zrobieniu odpowiedniej ilości fotek zgodnie z planem dociskamy manetkę na szalone tysiąc osiemset obrotów i ruszamy za wszystkimi. Tylko że… jakoś nie możemy ich dogonić. Nie myślę tu o czołówce, nie możemy dogonić nawet maruderów z ostatniej pozycji. My gonimy sześć węzłów, oni minimum siedem, liderzy może nawet osiem. Niezłe tempo, aż takiego się nie spodziewałem. Gdy po kilku milach wypływamy na ocean nikogo przed nami już nie widać, może pojedyncze jachty na horyzoncie towarzyszące peletonowi. Stawiamy żagle, ale wiatr jest za słaby aby nadał nam prędkości nadświetlnej, a tylko ta umożliwiłaby nam dogonienie wyścigu. Płyniemy więc swoim tempem na żaglach i silniku, mając nadzieję, że może zdążymy chociaż na dekorację.
Po trzech godzinach dopadamy w końcu dwie ostatnie załogi. Na ich pokładzie seniorzy, bo taka grupa zawodników także startuje w wyścigu, widać u nich już pewne zmęczenie, szczególnie w braku synchronizacji i odpoczywaniu pojedynczych osób w trakcie wiosłowania. Mimo to i tak trzymają prędkość około sześciu węzłów. Bora-Bora jest już tuż obok, musimy tylko opłynąć kawałek zewnętrznej rafy koralowej aby wpłynąć do środka jedynym dostępnym wystarczająco głębokim przejściem w rafie. Obserwujemy wiszące w oddali nad plażą Matira helikoptery, to oznacza że pierwsze załogi dotarły już do końca wyścigu. Liczę szybko w głowie – musiały płynąć ze średnią prędkością bliską ośmiu węzłów – to naprawdę szybko. Modyfikuję więc trochę naszą strategię, cumujemy czym prędzej do boi nieopodal Mai Kai Marina, a na południe wyspy, na plażę gdzie trwa właśnie fiesta z okazji zakończenia wyścigu jedziemy z Magdą, Natalią i Marcinem na pace złapanego przygodnie samochodu. Docieramy w samą porę, na plaży tysiące wypoczywających ludzików a na wodzie setki motorówek i część pirog które ukończyły wyścig. Na metę właśnie wpływają dwie ostatnie załogi, jedyne które wyprzedziliśmy na oceanie.
Przystajemy nieopodal podium gdzie rozpoczyna się ceremonia nagrodzenia zwycięzców. Większość z nich to dość młodzi chłopcy, mają może po dwadzieścia lat. Zwycięstwo w Hawaiki Nui Va’a to przede wszystkim sława i duma, bo na pewno nie pieniądze. Tych zwycięska załoga dostała dokładnie milion, tyle że franków polinezyjskich, po podzieleniu na każdego członka załogi wychodzi po około pięć tysięcy złotych, to niewiele, a trenować muszą przez okrągły rok. No i nagrodę otrzymuje tylko zwycięski team, pozostałe dziewięćdziesiąt kilka musi zadowolić pamiątkowe zdjęcie i uścisk dłoni prezesa stowarzyszenia miłośników łodzi va’a na Polinezji Francuskiej.
Atmosfera na plaży jest wesoła, tłumy spacerowiczów i kąpiących się, wiele stoisk z lodami, słodyczami napojami i przysmakami z grilla. Kosztujemy nieznane nam mięsko na patyku, smakuje troszkę jak daleki krewny wątróbki. Dopytujemy sprzedawcę i okazuje się że to wołowe serce. Trochę mnie to zniechęca, ale swoją porcję i tak już zjadłem :).
Wieczorem obserwujemy jak te wszystkie pirogi ładują na dwa małe statki, wsiądzie na nie także większość z uczestników by wrócić do Papeete, a potem do swoich domów. Pewnie już od przyszłego tygodnia będą trenować do kolejnej edycji wyścigu która odbędzie się za okrągły rok. Na koniec jeszcze ciekawostka – wiosło, jest bardzo ważne dla każdego zawodnika i każdy posiada i dba o swoje wiosło. Nosi je w specjalnym miękkim pokrowcu i nie rozstaje z nim na krok. Nie chodzi im tu jednakże tylko o przywiązanie, każde z nich jest wykonane ze specjalnego twardego drewna, robione ręcznie a więc i dość drogie ale również dobierane indywidualnie w zależności od wzrostu i długości ręki wioślarza. Także nie jest to jakieś tam wiosło…
Hawaiki Nui Va’a – zdecydowanie Lubię to!
Z plaży gdzie właśnie zakończyły się wyścigi nadawał Bolo