Eurosem na Spitsbergen
Data: 2011-06-05 17:29:15
Autor: Piotr Cichy
Bydgoszcz nie leży nad morzem, a jednak tamtejsi żeglarze mają bardzo duże osiągnięcia w dziedzinie wypraw oceanicznych. Jedną z takich wypraw był rejs na Spitsbergen w 1977 roku na s/y Euros.
Wprawdzie nie był to rejs pionierski, już wcześniej bywały polskie jachty na tym archipelagu, ale dlaczego pisać tylko o pierwszych. Rejs cechowała determinacja i zawziętość już od samego początku. Wystarczy wspomnieć, że załoga została wyjątkowo szybko - w ciągu kilkunastu minut, podczas ostatniego z rejsów jesiennych w poprzednim sezonie. Wówczas ktoś przypomniał, że na sezon '77 przypada dziesięciolecie jachtu i warto by zorganizować kolejną daleką wyprawę, bo dawno takiej nie było. Wszyscy będący aktualnie na pokładzie natychmiast, za przyzwoleniem kapitana Kaszowskiego, który prowadził większość znaczących rejsów na Eurosie rozdzielili funkcje, włącznie z mechanikiem, który przygotuje jacht kolegom do wyprawy. Ustalono, że wszyscy mogą wziąć do dwóch miesięcy urlopu i zaczęto rozmyślać nad trasą. Dokąd płynąć? Oczywiście gdzieś na północ. Wybór padł na archipelag Svalbard. Dwa miesiące powinny wystarczyć na dopłynięcie i powrót, a jeśli sytuacja lodowa pozwoli - nieśmiało myślano o opłynięciu archipelagu.
No i popłynęli. 30 czerwca 1977 Euros wyszedł z Górek Zachodnich i już samo wyjście zapowiadało, że nie będzie łatwo. Pod silny wiatr północny jacht z ledwością wyszedł z pomiędzy falochronów i dopiero pożeglował w stronę Helu. Wiatry były od początku przeciwne. Za Rozewiem przyszedł zachodni sztorm, a w Sundzie dla odmiany powiało mocno z północy. Pierwszym odwiedzonym portem po prawie tygodniowej halsówce był szwedzki Göteborg. Tam została dokonana pierwsza poważna naprawa sprzęgła w silniku - zajęła dwie godziny. Była to zasługa dzielnych bosmanów-mechaników: Heńka i Alego. Zresztą nie była to ani pierwsza, ani jak się okazało ostatnia okazja, kiedy mogli się wykazać swoimi umiejętnościami mechanicznymi. Cały krótki postój w Göteborgu zleciał w podobny sposób - naprawy i prace porządkowe na jachcie.
Po wyjściu z Göteborga Euros popłynął gnany baksztagowym wiatrem na zachód - w stronę Morza Północnego. Jazda pod pełnymi żaglami trwała kilka godzin i dała sporo mil, ale po tych kilku godzinach korzystny wiatr ustał, a na następny korzystny bydgoscy kolejarze musieli czekać bardzo długo. Na razie rozdmuchał się północny sztorm. Nastała ciężka wspinaczka pod wiatr. Ale, że wyniki były nikłe, a zmęczenie duże, zapadła decyzja o stanięciu w dryf i przeczekaniu najgorszego. Gdy tylko wiatr słabł, stawiano żagle i próbowano żeglować dalej. Niestety - po tygodniu takiej mordęgi nadal jacht był na szerokości geograficznej Skagerraku - prawie zero postępu. Jedyny ruch był w kierunku zachodnim, prawie pod Szetlandy, co przy późniejszych północnych wiatrach dawało możliwość utrzymywania względnie korzystnego kursu. Chociaż w dalszym ciągu żegluga była w kratkę - albo cisza, lub słabe wiatry, albo sztormy, albo krótkie okresy wiatru północno zachodniego. I tak trwało aż do koła polarnego. Po jego przekroczeniu nastała odmiana. Kapitan w przypływie jakiegoś dziwnego przeczucia wyrzucił za burtę rybacką tyczkę wyłowioną przed paroma dniami. W krótkim czasie zaczęło wiać z południa. I jak tu żeglarze mogą nie być przesądnymi? Jak już Neptun pomógł to pomógł dobrze. Forsowna żegluga do wykończenia spinakera, a potem pod pozostałymi żaglami z prawie sztormową wichurą pozwoliła pokonać w ciągu pięciu dni dziesięć stopni szerokości geograficznej - aż pod sam Spitsbergen, gdzie wiatr się tymczasowo skończył. Na ostatkach paliwa dopłynęli w końcu do Longyearbyen. Po dwudziestu pięciu dobach nieprzerwanej żeglugi.
Trzeba było postanowić, co robić dalej. Ambitne plany zakładały okrążenie Spitsbergenu. Jednak prognozy lodowe skutecznie te plany rozwiązały. Polarnicy norwescy ostrzegli, że Cieśnina Hinlopen, którą Euros by płynął, jest permanentnie zablokowana lodem i przejście jest niemożliwe. W Longyearbyen nastąpiło też nieoczekiwane powiększenie załogi. Dołączył Wojtek - student Szczecińskiej Wyższej Szkoły Morskiej, który przebywał w stolicy Svalbardu celem wyleczenia złamanego zęba. Początkowy plan zakładał, że Wojtek popłynie na Eurosie do obozu swojej uczelni, stacjonującego w Van Keulenfjorden. Jednak czas zweryfikował te plany i w efekcie Wojtek wysiadł z jachtu dopiero w niemieckim porcie Sassnitz. Ale wróćmy do Arktyki. Po krótkim postoju w Longyearbyen, gdzie uzupełniono 20 litrów paliwa (na tyle wystarczyło pieniędzy) bydgoszczanie popłynęli do Barentsurga - osady radzieckiej przy kopalni węgla. Tam pobyt wyglądał trochę inaczej. Przede wszystkim dało się odczuć przysłowiową słowiańską gościnność we wszystkich aspektach. Poczynając od gratulacji dopłynięcia, przez udostępnienie bez przerwy wielkiej łaźni i nieograniczonej ilości jedzenia, aż po pomoc techniczną i darmowe napełnienie zbiorników paliwa. Wszystko było równie ważne. Nikt kto nie był długo na morzu nie wie jak świeży chleb z masłem może smakować, ani jak dobrze jest się po prostu umyć. Ze strony technicznej konieczne było uzupełnienie paliwa i naprawa sprzęgła. Bez sprawnego silnika żegluga w lodach jest bardzo niebezpieczna i łatwo może się skończyć utratą jachtu, jeśli nie życia załogi. Niestety w Barentsburgu zostało też potwierdzone ostrzeżenie o lodach zalegających twardo na północy Spitsbergenu i kategoryczne zalecenie odstąpienia od zamiaru opłynięcia wyspy. Został plan okrojony - dopłynąć do granicy lodów i wrócić do kraju. Jednak i na podkradanie się pod lody silnik musi być sprawny. Prąd w tej okolicy płynie na północ, a w przypadku ciszy jacht jest bezwładnie niesiony ku zgubie w ruchliwych polach lodowych, z których bez wiatru niemożliwą rzeczą jest wydostanie się.
Tak więc z pomocą radzieckich przyjaciół naprawiono sprzęgło, zamontowano i można było płynąć. Niedługo, bo sprzęgło po krótkim czasie się rozleciało. Jedyne możliwe rozwiązanie to wracać do Barentsburga i coś z tym zrobić. I podczas tego powrotu okazało się jak wiele strachu potrafi napędzić kapryśny wiatr. Dwukrotnie w ostatnich chwilach zdołano wykorzystać słabe podmuchy, aby oddalić się od skalistego cypla, na który przeciwny prąd pływowy znosił Eurosa. Ale ostatecznie wiatr przyszedł i pozwolił dopłynąć do portu. A tam zapadła decyzja o budowie nowego sprzęgła w barentsburskim warsztacie. I tu po raz trzeci bosmani-mechanicy pokazali co potrafią i ten raz był najlepszy ze wszystkich.
Siedemnaście godzin minęło od wyjęcia silnika z jachtu do włożenia go z powrotem, z gotowym już nowym sprzęgłem. Cud mechanicznej roboty. Można było podjąć kolejną próbę osiągnięcia granicy lodów. I ponownie, 6 sierpnia Euros oddał cumy i skierował dziób na północ. Po ośmiu godzinach pracy silnik ponownie stanął. Nowiutkie sprzęgło było zniszczone. Po raz trzeci w tym rejsie brak sprzęgła unieruchamia silnik. A wcale nie była to fuszerka eurosowych mechaników - oni spisali się świetnie. Dopiero później odkryta została prawdziwa przyczyna tych licznych awarii - oś silnika została przesunięta delikatnie od osi wału. Sprzęgło nie mogło w tych warunkach pracować poprawnie i prędzej, czy później musiało się rozsypać.
Bądź co bądź będąc tylko 85 mil od 80 równoleżnika i mając przed sobą wolną od lodu wodę, Euros musiał zawrócić. Pozostało jeszcze udać się do Van Keulenfjorden i wysadzić Wojtka do obozu. I ten plan został przekreślony. Silny wiatr spadowy przeplatany okresami ciszy nie pozwolił na dopłynięcie do brzegu. Więc Wojtek popłynął na Eurosie na południe. Droga w tą stronę była krótsza i łatwiejsza, chociaż zdarzył się też sztorm o sile 11°B, na szczęście północny, jak również wiatrów południowych nie brakowało. Po 21 dniach żeglugi Euros szczęśliwie zacumował w Sassnitz, skąd Wojtek wodolotem popłynął do Szczecina, aby odebrać z brzegu cumy podane ze statku przywożącego polarny obóz jego akademii do kraju. A Euros spokojnie, ze słabymi wiatrami dopłynął do Górek Zachodnich 2 września 1977 roku, po przepłynięciu 5090 mil w ciągu 63 dni.
Wyprawa na Spitsbergen została nagrodzona III Honorową Nagrodą "Głosu Wybrzeża" Rejs Roku 1977.