relacje z XVI spż
25.04.08
Dziś spod hali Torwaru w Warszawie wyruszyła załoga XVI Szkoły pod Żaglami. Autokar spodziewany jest w Imperii jutro, w godzinach popołudniowych.
06.05.08
Reje – przyjemność kontra strach
Wchodzenie na reje to zapewne jedna z najbardziej niecodziennych i emocjonujących czynności, z jaką przychodzi zmierzyć się załodze naszej pięknej „Pogorii”. Postanowiłyśmy zebrać opinie i wrażenia na ten temat zarówno od debiutantów, jak i załogi stałej, która ma w tej kwestii ogromne doświadczenie.
Najpierw zapytałyśmy o odczucia jedną z uczestniczek XVI „Szkoły pod żaglami”, dla której jest to pierwszy rejs.
- Czy od początku zamierzałaś zmierzyć się ze strachem i wysokością, aby spojrzeć na pokład z perspektywy rei?
- To jasne. Od początku wiedziałam, że chcę wejść na reje – to przecież niesamowita przygoda i niepowtarzalne doświadczenie.
- I w ogóle nie odczuwałaś strachu?
- To już zupełnie inna sprawa. Na początku miałam wątpliwości, czy uda mi się wejść. Obawiałam się przede wszystkim przechodzenia na platformę. Jednak już po pierwszym wejściu przekonałam się, że to wcale nie było takie straszne.
- Ile razy wdrapałaś się już na górę?
- Niestety dopiero dwa, ale to dopiero początek tej zabawy. Na pewno przy kolejnej okazji wejdę znowu.
Kolejną osobą, która zechciała opowiedzieć nam o swoich doświadczeniach związanych z rejami jest jeden ze starszych wacht. Dla niego jest to drugi rejs na Pogorii.
- Czy przed pierwszym rejsem zamierzałeś wejść na reje?
- Tak, ponieważ wiedziałem, że to jedna z głównych atrakcji rejsów na Pogorii.
- Bałeś się?
- Za pierwszym razem trochę się bałem, ale potem była to czysta przyjemność, gdy widziałem te domy jak zapałki i ludzi jak mrówki.
- Ile razy byłeś już „u góry”?
- Kilkanaście.
- Czy zdarzyła się tam jakaś wyjątkowa sytuacja?
- Tak, pewnego razu, gdy zaklinował nam się bramsel i brasowano nas na rejach. Poczułem się wtedy prawdziwie wolnym człowiekiem.
- Czy zdarzyło Ci się wchodzić na reje w trudnych warunkach?
- Tak, raz było strasznie gorąco;)
Wszyscy dotychczasowi rozmówcy mają niewielkie doświadczenie we wspinaniu się na reje. Kolejna osobą, która zechciała z nami porozmawiać jest bosman Sieniu, który porusza się nad pokładem z niewyobrażalną wręcz swobodą.
- Witamy bosmanie! Bardzo ciekawi nas jak zaczęła się Twoja przygoda z rejami. Kiedy pierwszy raz wszedłeś na maszt?
- Z tego, co pamiętam w czerwcu 2005 roku na Pogorii.
- Bałeś się?
-Nie.
- Jaka sytuacja związana z rejami była najbardziej niebezpieczna w Twojej karierze?
- Nie było takiej. Nigdy nie postrzegałem pracy na rejach jako czegoś niebezpiecznego.
- Lubisz pracować na Pogorii?
- Si.
- Interesuje nas jeszcze jedna kwestia. Ile razy byłeś na maszcie?
- Myślę, że można to liczyć w setkach biorąc pod uwagę każde wejście. Zdarzały się dni, kiedy wchodziłem 10-12 razy dziennie.
Wchodzenie na reje nie należy do obowiązków uczniów „Szkoły pod żaglami”, jednak prawie każdy, chociaż raz stara się pokonać własne słabości i spojrzeć na pokład z góry. Jedni po takiej próbie odczuwają wzmożoną chęć do zrobienia tego ponownie i niecierpliwie wyczekują momentu, gdy będą mogli powtórzyć ten wyczyn. Inni rezygnują, ale pozostaje im satysfakcja, a w pamięci nietuzinkowy widok, który rozpościera się z wysokości. Bosman należy jednak do tej grupy ludzi, dla których skakanie na wysokościach należy do obowiązków. Nie przeraża go to jednak ani trochę. Porusza się nad pokładem z niezwykłą swobodą i sprawnością, czym wzbudza niewątpliwy podziw wśród reszty załogi.
Karolina Buczeń i Ola Przybysz
Od bieguna do bieguna
Dnia 28.04 miało miejsce najważniejsze wydarzenie kulturalne z dotychczasowych, które obyły się w czasie naszego rejsu na Pogorii. Dzięki uprzejmości oficera wachtowego Bolusia, mogliśmy zobaczyć początek najbardziej poruszającego serialu dokumentalnego w historii BBC. Doskonałe ujęcia zaprzątnęły naszą uwagę na długie godziny. Przejmujące historie pingwinów, niedźwiedzi, słoni i innych zachwycających zwierząt poruszyły nas do głębi. Najważniejsze momenty akcji podkreślała świetnie dobrana muzyka. Główny wątek fabularny był zręcznie prowadzony przez barwny głos lektora. Podsumowując, film został przyjęty nadspodziewanie dobrze. Naszym zdaniem pokaz ten był świetnym pomysłem i nie możemy doczekać się następnych odcinków.
Janek Ladziński, Kacper Żyłka
Świtówka
Dnia 28 kwietnia Pogoria znajdowała się w pobliżu Korsyki. Wachta III musiała włożyć ciepłe ubrania i o godzinie 0400 stawić się na pokładzie. Czekała na nas wachta nawigacyjna, która z powodu swojej godziny nazywana jest również „Świtówką”. Pomimo spokojnego początku i podzielenia członków wachty na stanowiska – w nawigacyjnej, za kołem sterowym oraz na oku, szybko okazało się, że nie będą to ich jedyne obowiązki. Około godziny 0530 z powodu zmiennego wiatru konieczne było wybranie foka, foksztaksla i grotsztaksla. Był to dopiero trzeci dzień na żaglowcu, ale z drobną pomocą oficera, działa przy żaglach poszły bardzo sprawnie. Później nastąpił powrót na pozycje. Zaraz jednak okazało się, że było to tylko ciszą przed burzą. Na dwie godziny przed zakończeniem wachty rozpoczęło się, bowiem wielkie sprzątanie obejmujące szorowanie pokładu i nadbudówek, buchtowanie lin i mycie waterwajsów. Przedłużająca się praca obudziła ze snu bosmana, który po obejrzeniu wyników czyszczenia strasznie na wszystkich nakrzyczał, a w przypływie dobroci nakazał budzenie go przed każdym następnym sprzątaniem pokładu. Po zakończeniu wachty, czyli dopiero po apelu mogliśmy wreszcie udać się na śniadanie, nucąc po drodze szantę zawierającą słowa: „Na pokładzie od rana ciągle słychać bosmana, co bez przerwy potwór się drze...”. Podczas owego śniadania byliśmy mało rozmowni, ponieważ każdy przygotowywał się psychicznie do kolejnej wachty... bosmańskiej, która miała się zacząć już za godzinę.
C/ Cook
Ola Starzyńska i Julia Kąkolewska
Wywiad z cookiem Pogorii Sławomirem Matejczukiem, który na żaglowcu jest nowym kucharzem, ma 30 lat, a swoją pracę tutaj zaczął miesiąc temu. Rozluźniony siedzi na ławce na rufie w swoich kucharskich, kraciastych spodniach i okularach, w których odbijają się złotoczerwone promienie zachodzącego słońca. Nie przeraża go widok dyktafonu i grupy słuchaczy gotowych zanotować każde jego słowo.
- Czy lubi Pan pracę na Pogorii?
- Nie narzekam. – odpowiada radośnie.
- A miał Pan wcześniej do czynienia z żeglarstwem?
- Pływałem we flocie handlowej, ale nie zaliczyłbym tego do żeglarstwa.
- Czemu akurat na Pogorii?
- Przypadkiem, o Pogorii dowiedziałem się od kolegi.
- Czy na lądzie pracuje Pan również jako kucharz? Gdzie?
- Tak, pracowałem jako kucharz w kilku restauracjach i w tzw. żywieniu zbiorowym, czyli jako kucharz w szkole. To była praca bardzo podobna do tej na Pogorii, tylko że gotowałem dla większej ilości osób (około 200). Kucharzy też było więcej.
- Jak wygląda przeciętny dzień kucharza na Pogorii?
- Wstaję o 5.30 żeby przygotować śniadanie. Przed 7.00 pojawia się wachta kambuzowa. Wtedy praktycznie jest juz niewiele do zrobienia. – ogólny śmiech, wszyscy doświadczyli wachty kambuzowej. Nikt nie nazwałby wytarcia blisko sześćdziesięciu talerzy, dwukrotnie większej ilości sztućców i około trzydziestu kubków niewielką ilością pracy. – Później jest apel, po którym mam około godziny czasu wolnego. Następnie rozpoczynam przygotowywanie obiadu. W zależności od tego jakie dania zaplanuję podać, na ich przygotowanie musze poświęcić mniej lub więcej czasu. Później, mniej więcej około godziny 16.00 zaczynam przygotowywać kolację. Teraz na przykład, kolacja przygotowuje się sama.
- Jakie są najmniej przyjemne obowiązki kucharza?
- Obieranie ziemniaków i zmywanie przypalonych garów. Dlatego właśnie czasem praca na Pogorii wydaje mi się przyjemniejsza, bo w tych czynnościach może mi pomóc wachta kambuzowa.
- A co w pracy kucharza jest najprzyjemniejsze?
- Chyba dla każdego kucharza najprzyjemniejsze jest jak wszystko wszystkim smakuje.
- Jakie jest Pana ulubione danie?
- To trudne pytanie. Hmm... Chyba wybrałbym szparagi. Parzy się je we wrzątku i podaje z łososiem. Wszystko jest przybrane ziołami. Jest to danie proste, smaczne i ładnie wygląda na talerzu.
- W jakie produkty zaopatrzona jest Pogoria, czy ma Pan na to wpływ i jak to się odbywa?
- Wszystko co zamawiam przyjeżdża autokarami z załogą. Na statku muszą znajdować się wszystkie potrzebne produkty. Mam określony limit pieniężny, w ramach którego sam wybieram co trzeba kupić.
- Czy podoba się Panu strój kucharza Pogorii?
- Jeśli mam być szczery to średnio. Miewałem lepsze stroje. Przywiozłem na przykład ze sobą taką kucharską, białą bluzę z guzikami, którą bardzo lubię, ale tutaj nie noszę jej na co dzień. Zakładam tylko na specjalne okazje, na przykład na pożegnanie kończącej rejs załogi. Zwykle do pogoriowych kraciastych spodni noszę zwykłe T-shirty.
- Czy jest jakieś wydarzenie, które szczególnie zapadło Panu w pamięć podczas rejsów Pogorią?
- Podczas drugiego rejsu wypłynęliśmy rano z portu. Jak co dzień zacząłem przygotowywać obiad. W między czasie zaczęło wiać i zrobiły się spore fale. Na obiad, który tak pieczołowicie przyrządziłem, dotarło oprócz załogi stałej i oficerów zaledwie kilka osób...
- To smutne. – Zuzi Kolanowskiej napłynęły łzy do oczu.
- I wtedy było mi naprawdę przykro.
- OOooo....
- Czy zawsze chciał Pan zostać kucharzem?
- Gdyby dało się cofnąć czas, to nie wiem czy dzisiaj byłbym kucharzem. Wtedy kiedy ja kończyłem podstawówkę niewiele było zawodów, które mnie interesowały, a w domu zawsze pomagałem mamie w gotowaniu. I los się tak jakoś potoczył...
- Dziękujemy bardzo za poświęcenie nam chwili wolnego czasu, którego na Pogorii nam wszystkim brakuje.
- Ja również dziękuję. Było mi bardzo miło.
Zabójstwa na Pogorii
Agata Żelechowska i Mikołaj Wawrzyniak
W dniu dzisiejszym na pokładzie Pogorii doszło do paru zabójstw popełnionych w szeregach załogantów. Zarówno narzędzia zbrodni, miejsca, jak i osoby zaangażowane były przypadkowe. Jak do tego doszło?
Z samego ranka Hania ogłosiła i zainicjowała nową formę aktywności na naszym żaglowcu. „Zabijanie” – nazwa tej zabawy nie powinna i nie jest traktowana dosłownie. Tak naprawdę głównym celem jest sprowokowanie sytuacji do zabójstwa. Każdy członek załogi, drogą losowania, dostał wytyczne do swojego zadania.
Osoba, miejsce i narzędzie zbrodni – z trzech kopert każdy załogant (zarówno uczniowie, oficerowie, ale także kapitan i załoga stała) wylosował trzy karteczki. W ten sposób staliśmy się potencjalnymi ofiarami.
Zabójstw można było dokonywać od obiadu. Pierwsze morderstwa dokonały się w przeciągu parudziesięciu minut. Niektóre sytuacje były śmiesznie proste, gdyż np. osoba wyznaczona do zabicia w kuchni, akurat odbywała wachtę kambuzową.
Ciekawsze były narzędzia zbrodni. Niektórych nie można było nosić przy sobie bez wzbudzania podejrzeń. Iwan dorwał szufelkę w ostatniej chwili by w zejściówce rufowej dopaść Honoratę. Nie nacieszył się długo swym zwycięstwem, bo po udaniu się do toalety zginął od głębokiego talerza Fischy.
Po zabiciu kogoś morderca zabierał zlecenie ofiary. Aby kogoś dopaść należało być z nim na osobności. Parę sytuacji z losowania było bardzo abstrakcyjnymi. Nie mogę zdradzić, o które chodziło, ale osoby spod pokładu na bukszprycie?
Niektóre zabójstwa były wybitnie perfidne, chciwe i podstępne. Gdy Mikołaj dzielnie służył naszej barkentynie na stanowisku obserwatora i pomagał Adamowi z linami, Karolina wykorzystała niecnie jego skupienie na obowiązkach. Zaciągnęła go pod liny na dziobie i tam zadźgała go obieraczką do ziemniaków. Po dokonaniu zabójstwa uciekła, świadoma swojego niehonorowego czynu.
Teraz wszyscy boją się zostać sami, oglądają się za plecy i podejrzliwie patrzą na beztrosko podchodzących załogantów. Jednocześnie w kojach chowają i ostrza swe narzędzia zbrodni.
08.05.08
Malta
Morze. Wyobraźcie sobie bezkres wody ograniczonej jedynie horyzontem. Przez tydzień, od momentu wypłynięcia z Imperii była dla nas całym światem. Rankiem dnia siódmego jednostajność linii widnokręgu została zakłócona na początku zamglonym, a później coraz ostrzejszym zarysem lądu. To właśnie Malta. Ta mała wyspa była pierwszym celem na trasie naszego rejsu. Witała nas ostrymi skalistymi brzegami, zatokami zagubionymi w cieniu i kolorami spalonymi słońcem. Gdzieś w jednej z tych zatok dane nam było po raz pierwszy od tygodnia postawić stopę na stałym gruncie przy okazji wieczornej wyprawy kąpielowej.
Po tak długim czasie spędzonym na wodzie nogi przystosowują się do niestabilności podłoża, które nieustannie ucieka spod nóg, nieważne jak usilnie jest przywoływane z powrotem. Dlatego też ponowne zetknięcie się z lądem wywołało u nas wrażenie bujania się całego świata wokół nas. Ratunku od tego przerażającego kontrastu – falowania lądu i przekonania że powinien być stabilny – szukaliśmy wbiegając do morza, które ogrzewane jedynie światłem gwiazd było – delikatnie mówiąc – rześkie.
Następny dzień rozpoczął się okrzyku zdumienia na widok morza przesuwającego się za szybą bulaju w mesie-płyniemy!, to nie halucynacje wywołane niedostatkiem snu. wyciągneliśmy kotwicę i zaczęliśmy poruszać się w stronę Valletty, stolicy Malty. To piękne miasto było wypatrywane z niecierpliwością – jednak nie ze względu na jego walory turystyczne, lecz na sklepy pełne czekolady i owoców. Nasze łakomstwo zostało powstrzymane, gdy tylko zauważyliśmy pierwsze zabudowania stolicy, początkowo wyglądające jak kolejne żłobienia w skale.
Valletta, a zwłaszcza port, sprawia niesamowite wrażenie. Wygląda jak antyczne, wyludnione miasto wykute w kamieniu, z oczodołami okien i zębami palm. Jego architektura została ukształtowana pod kątem pełnienia funkcji obronnej, więc nadbrzeże okalały potężne mury i wieżyczki.
Oszołomieni widokiem, zacumowaliśmy naszą malutką Pogorię przy pasażerskim statku-gigancie i ruszyliśmy na rekonesans. Zagłębiając się coraz bardziej w najstarszą część miasta, uderzyła mnie pustka panująca na ulicach – przez dłuższy czas nie spotkaliśmy żywej duszy, idąc ciasnymi uliczkami, których niesamowity klimat przywodził na myśl mieszankę Hiszpanii i Azji – piękne balkony, wyblakłe kolory budynków i południowe słońce uwypuklające odpadające tynki i śmieci leżące na drogach. Spacerując, dotarliśmy na główny deptak gdzie wszelkie nasze obawy dotyczące braku ludzi na Malcie zostały rozwiane. Ludzie – turyści i Maltańczycy – byli i mieli się dobrze, przechadzając się między dekoracjami jak z chińskiego karnawału. Idąc dalej, natknęliśmy się z kolei na orkiestrę dętą, otoczoną korowodem dzieci bawiących się kolorowymi balonami. Towarzyszyliśmy muzykom w ich spacerze po Valletcie, zatrzymując się w końcu pod kościołem ozdobionym choinkowymi lampkami. W atmosferze zabawy, zrzucania balonów z balkonów i ludzi tańczących w strugach papieru z niszczarki odezwały się kościelne dzwony i ze świątyni zaczęła wysuwać się na ramionach zakonników figura papieża przydeptującego papieża przydeptującego człowieka, która ruszyła dalej z korowodem. Lecz dla nas czas sie nie zatrzymał, godzina powrotu na żaglowiec nadeszła, więc, co prawda ociągając się, ruszyliśmy z powrotem na pokład naszego pływającego domu.
Nazajutrz udaliśmy się na zwiedzanie Malty pod kątem historycznym – bo przecież wiadomo że grupa nastolatków zwiedzając miasto nie zwraca uwagi na pamiątkowe tablice, tylko na drogowskazy prowadzące do najbliższego McDonalda. Poznaliśmy w pigułce historię Malty w czasie II Wojny Światowej, siedząc w ulubionym ogrodzie królowej Elżbiety, wysłuchaliśmy wykładu o kawalerach Maltańskich przed starą, portugalską tawerną, podziwialiśmy wnętrze katedry dekorowanej przez Caravaggia. Potem, nasze umysły przepełnione informacji wsiadły do autobusu jadącego do jednej z dwóch piaszczystych plaż w obrębie Valetty. Woda – jak zwykłe – rześka, ale rozgrzaliśmy się organizując konkurs na najładniejszy zamek z piasku.
I tak miną dzień drugi, przynosząc ze sobą trzeci, czyli już Wtorek. Wychodząc na apel, półprzytomni, wylewaliśmy okrzyki zdziwienia widząc stojących tuż za rufą pasażerski statek – bydlę, odwracając się powtarzaliśmy okrzyk widząc drugi tuż za bukszprytem. Nagle dumna Pogoria, dumna smukła i górująca, zaczęła wyglądać śmiesznie mała. Zadziwiające, że na ten dzień nie zaplanowaliśmy nic innego oprócz wyjścia z portu. Ostatnie spojrzenie na wykute w skale miasto, z jego chińskim karnawałem, orkiestrą dętą i lodami co pięć minut. Odpłynęliśmy dostojnie pozostawiając Maltańczykom wspomnienie Pogorii stawiając na raz wszystkie żagle rejowe.
Zmagania wacht!!!!!
Punktualnie o 17.00 odbyła się zbiórka, podczas której kapitan wyjaśnił zasady obowiązujące uczestników zabawy. Pierwsza konkurencja była stosunkowo łatwa: zaplatanie lin w warkocz przez trzy osoby. Zwyciężyła wachta III (nasza!). Drugie miejsce zajęła wachta I, potem była wachta IV i II. Tego samego dnia odbyło się jeszcze jedno starcie: napełnianie wiaderka wodą do wyznaczonego poziomu, za pomocą małych pojemniczków po jogurcie i butelek. Pomimo tego, że wszyscy byli mokrzy, zgodnie pogratulowano wachcie I (zwycięzkiej) i zauważono, że poświęcenie wachty II, która przegrała, nie było bez znaczenia.
Następnego dnia miały miejsce kolejne dwa zadania. Pierwsze z nich nosiło tajemniczą nazwę "taczki". Polegało na utworzeniu z dwóch osób "konstrukcji", w której jedna osoba stoi na rękach, a druga trzyma ją za nogi i prowadzi wyznaczoną trasą. W tym zadaniu bezkonkurencyjna okazała się wachta I, najsłabsza zaś wachta II.
Kolejne zadanie było związane ze szlifowaniem, którego większość załogi maiła już serdecznie dosyć. Polegało na oczyszczeniu wybranego drewienka tak, aby nie było widać napisu, który został na nim umieszczony. Pomimo zażartej walki niemożliwe okazało się wyłonienie zwycięzcy. Wszystkie wachty otrzymały po pięć punktów.
Już na początku rejsu było wiadomo, że niezbędna będzie znajomość wszystkich lin. Załoga stała postanowiła sprawdzić naszą wiedzę, urządzając konkurencję, polegającą na tym, że każdy członek wachty po wylosowaniu karteczki z nazwą linki, z magicznego wora, podchodził do niej, udowadniając w ten sposób znajomość rozmieszczenia lin na pokładzie. Wygrała niezastąpiona wachta I. Wachta III pechowo znalazła się na ostatnim miejscu, choć wszyscy perfekcyjnie opanowali nazwy lin. Nawet najlepszym zdarzają się potknięcia...
Ostatnim zadaniem, które musiały wykonać wachty, była konkurencja z wykorzystaniem koła ratunkowego. Należało ustawić się w rzędzie i podawać koło osobom stojącym za nami, na różne sposoby. Zaczęliśmy powoli przyzwyczajać się do tego, że zwycięzcami zostają członkowie wachty I, którzy i tym razem nie zawiedli. Mimo wszystko jesteśmy świadomi, że los bywa przewrotny i wszystko może ulec zmianie.
14.05.08
Ewa Siewarga
Po tętniących życiem portach, jakimi były La Valletta na Malcie i Syrakuzy na Sycylii, rzuciliśmy kotwicę przy spokojnych (z pozoru) Wyspach Liparyjskich. Mieszka tam niewiele osób, a wyspy otoczone są przez dwa nadal czynne wulkany: Stromboli i Vulcano.
Dzień po przypłynięciu kapitan, we własnej osobie, przewiózł nas pontonem z Pogorii na ląd. Od razu wyczuliśmy nieprzyjemny zapach siarki, lub – jak kto woli – zgniłego jajka (Shrek mógłbyś nas ostrzegać :)). Droga do krateru nie była stroma, ale ze względu na żwirowe podłoże szło się trudno. Po około godzinnym marszu dotarliśmy na miejsce. Krater był duży. Dookoła unosiły się opary siarki. Ten widok wzbudził spory respekt. Wspięliśmy się na najwyższy szczyt otaczający krater Vulcano. Z tego miejsca Pogoria wyglądała imponująco. Jednocześnie sprawiała jednak wrażenie malutkiej łupinki na wielkim morzu. Z Vulcano było też widać niemal całą wyspę. Zdawało się, że czas zatrzymał się tam w miejscu (a serce me waliło - nie wiem czy z miłości, do morza oczywiście - czy z powodu lęku wysokości i przerażenia).
Zejście z wulkanu kosztowało nas mniej wysiłku, co zdecydowało o szybszym tempie wędrówki. Po dotarciu na nabrzeże ponownie na Pogorii znaleźliśmy się dzięki kapitanowi, który z wdziękiem kierował pontonem zalewając niektórych falami. Zdobycie wulkanu wspominam bardzo pozytywnie, teraz czekam na Kilimandżaro….
Po południu nastąpił ciąg dalszy atrakcji. Początkowo mieliśmy jechać na plażę, jednak w końcowym efekcie to plaża „przyszła” do nas. Kapitan pozwolił nam skakać z burty Pogorii do morza. Pomimo stosunkowo niskiej temperatury wody jak i powietrza wielu z nas odważyło się na kąpiel. Przed wejściem Boluś polewał nas zimną wodą, co miało zmniejszyć szok po wyskoczeniu za burtę. Jednak nawet z tak gruntowną zaprawą większość przeżyła lekki szok termiczny. Mimo to - zobaczyć roześmiane twarze w wodzie – bezcenne. Zabawa była fantastyczna.
Wczesnym wieczorem z żalem opuściliśmy przepiękne wyspy Liparyjskie. Smutek wielu osób z pewnością ukoiło przeświadczenie o tym, że wraz z wypłynięciem na morze czekają nas nowe wspaniałe przygody.