„Dar Szczecina odkrył Norwegię!” – pozbierane z fragmentów
notatek i wspomnień…
Wszystko
zaczęło się w szwedzkim mieście Halmstadt, gdzie po ulicach fruwały jeszcze
Tall Shipowe ulotki, ale ogólny imprezowy nastrój zdążył się już wyciszyć.
Wymiana załóg przebiegła wyjątkowo sprawnie, ze ształowaniem prowiantu też dość
szybko się uporaliśmy i po ustaleniu daty wypłynięcia na następny dzień rano,
poszliśmy całą dwunastoosobową załogą na zapoznawczą pizzę. Nie wiem, czy to
dobrze świadczy, ale nie pamiętam, czy już pierwszego dnia zorganizowaliśmy
także wieczorek zapoznawczy – pominę więc ten temat, przynajmniej na razie J
Wypłynęliśmy! A morze przywitało nas piękną pogodą, jakby na
zachętę. Na pokładzie zebrało się całkiem sporo osób i zaczęły się moje ulubione
morskie rozmowy. Oczywiście oprócz typowo żeglarskich opowieści pojawiło się
też sporo równie ciekawych, bardziej damsko-męskich. I w końcu nic dziwnego, bo
wyrównany skład załogi przechylał się na kobiecą stronę. Hm, kapitan wie, jak
sobie dobierać ludzi… ;) I to właśnie od Bola wszyscy dowiedzieli się, w jakim
wieku mężczyzna powinien sobie szukać dziewczyny – swój wiek dzieli na pół i
dodaje 5 lat. Każdy coś tam zaczął kalkulować, ale do końca rejsu powstało
jeszcze wiele ustępstw od tego prawidła…J
Ładna pogoda skończyła się z nadejściem nocy, trochę
wychłodziło, trochę pomoczyło (dawno nie padało…), trochę wybujało. Rano, w
strugach deszczu przycumowaliśmy do wyspy Marstrand znajdującej się na północ
od Goteborga, a po zjedzeniu budyniu w nagrodę za nocne trudy rozświetliły się
nie tylko twarze, ale i niebo. Zarówno marina jak i jej otoczenie okazało się
bardzo malownicze – kolorowe drewniane domki (towarzyszące nam zresztą do końca
rejsu) i szkiery, pomiędzy którymi szybko przepływały jachty… Wspięliśmy się na
szczyt wyspy, skąd lepiej można było podziwiać panoramę oraz fortecę obronną,
chroniącą swego czasu te strategicznie ważne tereny. A wieczorem (i tym razem
pamiętam to dokładnie!) odkopaliśmy gitarę spod kamizelek w forpiku, znalazły
się też harmonijki i flet, a w miarę poprawiania nastrojów śpiewy też coraz
lepiej wychodziły. I nawet nie zafałszowaliśmy przy ‘The lions sleeps tonight’!
Okazało się, że zaokrętowano całkiem sporo uzdolnionych muzycznie osób – swoje
pięć minut miał nie tylko kapitan, ale także Artur, Zu, ja też coś brzdąknęłam…
W końcu przy szantach i „osiołku” integracja jest ekspresowa!
Kiedy następnego dnia okazało się, że czekają nas przynajmniej
cztery dni sprzyjających wiatrów zapadła decyzja: płyniemy jednym rzutem jak
najdalej na północ.
Więc płyniemy.
Płyniemy…
Płyniemy…
Tych kilka dni pozwoliło przyzwyczaić się do wachtowego
trybu życia, który dla mnie i całej wachty I oznaczał codzienne oglądanie
wschodu słońca (dobrodziejstwo świtówek!). Morze, tym razem Północne, potraktowało
nas całkiem łagodnie, zapewniając jeden dzień pięknej pogody, kiedy z pokładu
utworzył się sundeck a Fischa z tej okazji przywdziała nawet strój kąpielowy. Za
to w pozostałe dnie fantastyczna żegluga, ciągły półwiatr lub baksztag, wyłoniony
prezes rejsu, średnia 9-10 węzłów i na północ! Na północ, tylko trochę dalej!
W końcu dotarliśmy do tymczasowego celu podróży, czyli na
początek Sognefjorden, największego fiordu Norwegii, wcinającego się prawie 200 km w głąb lądu. W
załodze (szczególnie jej żeńskiej części) odzywała się nieśmiało coraz większa
chęć prysznica, więc niewiele potrzebowaliśmy do szczęścia, gdy zacumowaliśmy w
malutkiej marinie miejscowości Leirvik. Wydawałoby się, że jesteśmy totalnie
incognito gdzieś na końcu świata, jednak przywitały nas gromkie okrzyki
‘rodaków’ i zaproszenia na imprezę. Cóż, tym razem nie skorzystaliśmy. Za to na
naszej drodze Polaków spotykaliśmy niemal w każdym porcie.
Żegluga we fiordach ma swoją specyfikę. Generalnie wiatry są
totalnie niezgodne z wiejącymi na otwartym morzu – w naszym wypadku wiało albo
„w mordę”, albo wcale. Dieselgrot towarzyszył nam niemal przez cały czas, bo
pomimo licznych i rozpaczliwych chęci stawiania „Gieni”, najczęściej szybko ją
zrzucaliśmy. Ot tak, dla sportu. Ale skoro człowiek może przyzwyczaić się do
chrapania Pawła, to i odgłosy silnika szybko przestają robić wrażenie.
Za to widoki rekompensowały małe niedogodności, bo nie na
darmo Norwegia uchodzi za najpiękniejszy kraj Europy. Kilkusetmetrowe wzgórza,
u podnóża których rozsiane były małe miasteczka albo pojedyncze, kolorowe domki
(skandynawska czerwień!), zielona trawa i pasące się owce stwarzały obrazy jak
z kiczowatych pocztówek. A podnoszące się z rana mgły, płynnie przechodzące w
chmury stopniowo odsłaniały kolejne warstwy gór i niezliczonych wodospadów.
Udało się nam poznać Norwegię nie tylko z poziomu morza, ale także z okien
pociągu, bo skorzystaliśmy z wycieczki koleją (jak mówią przewodniki: „najpiękniejsza
widokowo trasa”) startując z miejscowości Flåm. Dalej pociągi kursują do
największych miast tego kraju, czyli Oslo, Bergen i Trondheim, ale my
wróciliśmy po swoich śladach i z powrotem na jacht.
Kolejnym większym przystankiem okazało się właśnie Bergen,
gdzie zacumowaliśmy w samym środku miasta, tuż przy targu rybnym. Wokół kłębiło
się mnóstwo ludzi, podążających nieprzerwaną rzeką w jednym, chaotycznie
zorganizowanym kierunku. Szybko wyjaśniło się dokąd. Przypłynęliśmy akurat w
dzień koncertu Rihanny, który zgromadził chyba całą norweską młodzież w jednym
miejscu. Przeczekaliśmy, aż centrum trochę się wyludni i w ramach kolacji
zorganizowaliśmy grilla na kei, czym zwracaliśmy na siebie uwagę nie tylko
japońskich turystów.
Samo Bergen zrobiło bardzo pozytywne wrażenie, z pozoru duże
miasto przypominało trochę śródziemnomorskie wioski, z wąskimi uliczkami i
kolorowymi przydomowymi ogródkami z tą różnicą, że wszystko było drewniane.
Cóż, pojęcie murowanej starówki raczej tam nie pasuje. Zrobiliśmy też trochę
zakupów uzupełniających, sprawiając ‘Darowi’ nowy obrus i wycieraczkę, z
cudownym (podobno) karabińczykiem. Nie dane mi było go zobaczyć, bo zaginął
niemal tuż po wypłynięciu z Bergen, za to przez resztę podróży zapanowała
atmosfera wzajemnych podejrzeń co do rzekomego ‘złodzieja’. Ale nawet obietnica
dwóch litrów budyniu w nagrodę nie zakończyła akcji poszukiwawczej sukcesem.
Karabińczyk należy uznać za zaginiony.
A przed nami znowu morze, fale, roztaczający się pod
pokładem jedyny w swoim rodzaju zapach zęzy… Wszyscy stęsknili się trochę za
żeglugą bez silnika, więc z wdzięcznością powitaliśmy wiatr i słońce.
W Stavanger, kolejnym odwiedzonym porcie, nastały ‘happy
hours’ dla jachtu, z myciem burt i porządkami pod pokładem. Część osób
odwiedziła muzeum wydobycia ropy naftowej, część włóczyła się po mieście, z
mojego punktu widzenia jednak mniej ciekawym niż poprzednie. A wieczorem, po
obejrzeniu kultowego filmu „Asterix i Obelix: Misja Kleopatra”, dowiedzeniu
się, jak to jest być skrybą i którędy do wioski Galów, ustaliliśmy dalszą trasę
podróży – naszym celem było Lysefjorden i słynna Ambona, czyli Pulpit Rock albo
Preikestolen.
Nie od razu udało się plan zrealizować, z powodu padającego
deszczu przesunęliśmy wyprawę o jeden dzień – bo co za sens wchodzić na Ambonę
i oglądać chmury? (przyp. autorki: i nie jest to absolutnie żaden przytyk w
kierunku poprzedniej załogi! ;).
Niestety pożegnaliśmy też Bartka, którego dopadła smutna
powinność ludzi pracujących i musiał wcześniej opuścić naszą załogę… My za to
wsiedliśmy do lokalnego autokaru i podjechaliśmy na miejsce, skąd zaczynał się
szlak prowadzący na szczyt. Dobrze było rozprostować trochę nogi i chociaż
wmówić sobie, że w ten sposób spalamy kalorie po aż za dobrych obiadach – droga
na górę wymaga nieco wysiłku i uwagi, bo szlak to w większości po prostu
rozsypane kamienie. Za to wrażenia z samej Ambony najlepiej oddają zdjęcia,
słowa są zbędne…
Został nam ostatni dłuższy przelot, tym razem już w kierunku
Danii, ponieważ do końca rejsu pozostało zaledwie kilka dni. A że w niedalekiej
przyszłości miało się porządnie rozwiać i to totalnie w mordę, dlatego po
powrocie z Preikestolen i szybkim prysznicu ruszyliśmy od razu. I faktycznie,
rozwiało się. Nawet konkretniej niż przewidywały prognozy. Jakby na zakończenie
Morze Północne pokazało, na co je stać. Zacinający deszcz, bardzo słaba
widoczność, regatowe przechyły i trzeszczenie drewna u wszystkich wyzwoliły
adrenalinę i maksymalne skupienie. W rezultacie skończyliśmy na III refie na
grocie i małym foku, a dla wielu nocne przeboje oznaczały brak snu i
nadprogramowe pompowanie zęzy. Nie wspomnę już o tym, że wycieczka do kingstona
zakrawała na wyczyn akrobacki J. Wkrótce, po kilku godzinach coraz bardziej
wzmagającego się wiatru (6, 7, 8 w skali Beauforta, co dla części z nas
oznaczało jedne z najtrudniejszych warunków, w jakich przyszło nam pływać)
zapadła decyzja o zmianie trasy i zacumowaliśmy do duńskiego Hantsholm. Nie na
długo, tyle tylko, żeby odgruzować siebie i pokład i wieczorem ruszyliśmy w
ostatni etap podróży, do Frederikshavn, gdzie miała nastąpić kolejna podmiana
załóg. Po prawie sztormowych warunkach poprzedniej nocy, kolejna doba była
jakby nagrodą za trudy. Rozgwieżdżone niebo, kurs prosto w światło księżyca i
fosforyzujący plankton – czego więcej potrzeba? Do tego długie, ‘nocne Polaków
rozmowy’ i spokojny wiatr… Nie sądzę, żebyśmy z radością witali nasz ostatni
port. Zostało nam jednak trochę rzeczy do zrobienia, mycie pokładu, porządki.
III oficer miał ‘pełne ręce roboty’ i wolę nie wspominać, czego pełne… Fischa
została wykorzystana do wycieczki na ławeczce bosmańskiej po ekran do radaru a
cała załoga siedząc na bomie próbowała choć trochę przechylić jacht. Jednak te,
bagatela, kilkaset kilogramów nie zrobiło na „Darze” żadnego wrażenia.
Sklarowani i spakowani zebraliśmy się w mesie na wieczorek
pożegnalny, kiedy to poznaliśmy sekretny smak magicznego napoju, dla niepoznaki
nazwanego zupą (i nie była to zupa z brukselek!), i wspominaliśmy cały rejs…
Następnego dnia mieliśmy czas tylko na krótkie podsumowanie,
rozdanie opinii i uścisk dłoni Kapitana, ale pewna jestem, że tego dnia rejs
się nie zakończył. Mam nadzieję, że z wieloma osobami spotkamy się jeszcze nie
raz i przepłyniemy nie tylko morza, ale i oceany. Bo, cytując Kapitana: ”Dla
mnie w żeglarstwie najważniejsi są ludzie”. Fajni ludzie, którzy podzielają
zainteresowania…
Cóż, pozostało mi tylko zadać jedno pytanie: to kiedy
kolejny rejs?
Bo nie wiem jak wy, ale ja bym znów gdzieś popłynęła… ;)
Z pokładu Daru
Szczecina – Marta Patyk
29.08.2011 23:47