Wiatr gwiżdże na wantach, właściwie wyje, żagiel dopiero co
zrzucony łopocze i chce uciec nam z łódki, zgrabiałe ręce próbują uchwycić
ciężkie grube i sztywne płótno aby wciągnąć je
za reling i przygnieść własnym ciałem. A to wszystko na uciekającym co
chwilę spod nóg pokładzie. Całości komfortu sytuacji dopełnia zalewająca cię
niemal każda fala. Wpada do rękawów, za kołnierz sztormiaka i do kaloszy.
Zmieniamy właśnie genuę na mniejszego foka. Rozwiało się nagle na dobre i Dar
Szczecina zamiast sunąć szybko do przodu leżał trochę na burcie. Żeby chociaż
było jasno, ale jest noc, czarna noc, gdzieś w okolicach południowego cypla
Gotlandii.
Dla mnie to dziesiąty rok w The Tall Ships Races. Ale ten
dziesiąty raz jest szczególnie wyjątkowy, nie tylko z racji tej okrągłej
rocznicy, ale chyba przede wszystkim, że podąża w kierunku Szczecina, mojego
rodzinnego miasta. Do finałowego portu jeszcze jednak daleko.
Rozpoczęliśmy w Szczecinie, 29 czerwca mustrując się na
pokład flagowej jednostki miasta Szczecin – Dar Szczecina. Choć jacht już dość
leciwy (44 lata w tym roku) to bardzo ładny i szybki. Po przebudowie i
generalnym remoncie, z nowymi żaglami od lat pięknie prezentuje się na zlotach
żaglowców zdobywając niejednokrotnie w regatach pierwsze miejsca w swojej klasie.
Akurat został zamontowany nowiutki silnik, wiec prace porządkowe trwają do
ostatniego momentu. Na oficjalne pożegnanie na Wałach w Szczecinie przychodzi
cała świta miasta i nasi znajomi, to miło jak ktoś chce Cię pożegnać, wyściskać
i życzyć powodzenia. Mimo to chcemy już w morze z niecierpliwością czekając na
pierwsze nocne wachty, na dobieranie trzeszczących szotów foka, na pierwsze fale
wchodzące nieśmiało na pokład, może przede wszystkim na spokój psychiczny,
oderwanie od życia codziennego i utratę zasięgu w komórce.
Ruszamy do Aarhus, wiatru niewiele więc testujemy główne
zalety nowej maszyny i w niecałą dobę dopływamy do Kopenhagi. Krótki postój to przede
wszystkim zwiedzanie miasta w pigułce (albo w deszczu jak kto woli) i spotkania
z zaprzyjaźnionymi jednostkami także podążającymi na zlot. Do Aarhus wpływamy następnego
dnia wieczorem, dzień przed oficjalnym otwarciem regat. Stajemy burtą do
niemieckiego jachtu Esprit, jednostki z naszej klasy. Dookoła jakość dziwnie,
industrialnie, tereny portowe, mało przytulnie. Już pierwszego wieczoru w
podgrupach odwiedzamy okoliczne łódki. Mam okazję po raz pierwszy usłyszeć
arabskie świergotanie Zuzi, czym wprowadza w zaskoczenie Bosmana z Omańskiego
żaglowca Shabab Oman. W kolejnych dniach odwiedzamy i podziwiamy inne żaglowce
i jachty a szczególnie replikę starego szweckiego żaglowca Gotheborga. Udział w paradzie załóg i jedno z
fajniejszych w historii Crew Party dopełniają formalności programu zlotu.
Nadchodzi czas w morze… niektórzy nas czekali od miesięcy właśnie na wyścig.
Na starcie wieje ledwo wyczuwalna bryza. Duże ciężkie
żaglowce majestatycznie suną po wodzie. Od początku gołym okiem widać że
dynamiki zbyt wielkiej nie będzie. Sygnał dźwiękowy oraz głos Paula Bishopa oznajmiają rozpoczęcie regat dla tych
największych żaglowców. My startujemy 45
minut później, w klasie jachtów bez spinakera (C). Tym razem taktyka na starcie
dość nietypowa. Nie wdajemy się w walkę z większością jachtów na znaku
nawietrznym, a stajemy spokojnie prawie sami na dole, zakładając że po starcie
pójdziemy pełnym bajdewindem, czyli nieco ostrzej a co za tym szybciej niż
większość. Plan przy takim słabym wietrze dość perfekcyjnie zadziałał i wraz z
jachtem Ebb Tide jesteśmy w czubie. Choć wieje niewiele „gonimy” 4-5 węzłów szybko
dopadając większość żaglowców i innych jachtów które wystartowały wcześniej.
Niestety po niecałej godzinie wiatr zupełnie zanika. Wszyscy
bujają się nieznacznie na niewielkiej fali. Siedzimy całą załogą po
zawietrznej, aby lekkim przechyłem pomóc żaglom przyjąć właściwy kształt. Akcja toczy się jak w wenezuelskim serialu,
czyli kwadranse mijają i nic się nie dzieje. Stara żeglarska legenda głosi, że
aby zaczęło wiać należy poświęcić coś Neptunowi. Najpopularniejszy podarek to
ponoć ostrzyżenie jakiegoś załoganta. Pod nożyczki (a właściwie maszynkę do
strzyżenia) pierwszy idzie Kleks. Chyba
za wiele nie pomogło, więc następny do golenia jest Szymon, obcieliśmy mu
zarówno włosy jak i brodę. Próbowaliśmy namówić do golenia i kapitana, to byłby
eksperyment zobaczyć go bez wieloletniej brody, ale nie uległ naszym pokusom.
Może te dwie ofiary wystarczą – zobaczymy.
Kapitan Jurek pierwszy dostrzega, a raczej wyczuwa swoim szóstym
zmysłem albo nieogoloną jednak brodą zmianę kierunku wiatru. Jako pierwsi w
całej flocie delikatnie przenosimy żagle na drugi hals. Wiatr powoli przechodzi
na drugą stronę a my zaczynamy sunąć delikatnie po wodzie w kierunku
południowego cypla Bornholmu gdzie wyznaczono pierwszy punkt trasy który należy
minąć. Dar Szczecina to jacht ciężki, nie żeglujący zbyt szybko na słabych
wiatrach. Dlatego powoli do przodu przesuwają się lżejsze plastiki czy łodzie
dużo bardziej współczesne i regatowe. Nasz cel to stracić w takich warunkach jak
najmniej dystansu do nich, aby mieć kontakt, choćby wzrokowy. Kombinujemy z
ustawieniem żaglami, wykorzystując „dzidę” (czyli długą rurę - spinakerbom) do przytrzymania genuy „na motyla”. To daje
kilka dziesiątych węzła. I tak na ciągłej walce z ustawieniem żagli i
precyzyjnym sterowaniem gdzieś około 6 rano mijamy Bornholm.
Nasz kurs wykręca bardziej na północ, w kierunku Olandii,
długiej Szwedzkiej wyspy. Płyniemy w otoczeniu zarówno żaglowców jak i innych
mniejszych jachtów. Stawka podążająca w tym samym kierunku nie rozjechała się
jeszcze za bardzo. Prognozy wskazują, że kolejnej nocy mają przyjść silniejsze
przeciwne wiatry, staramy się zatem trzymać blisko lewego brzegu aby mieć
„wysokość”. Powoli tężejący wiatr rozpędza Dar. Wewnątrz doskonale słychać bulgotanie
opływającej kadłub wody, chyba najprzyjemniejszy odgłos podczas żeglugi,
szczególnie kiedy słychać że prędkość rośnie. Na liczniku już właściwie 9 węzłów, żegluga
szybka i przyjemna. Myślimy nad taktyką, czy aby kolejnej większej wyspy
Gotlandii nie brać od zachodniej strony. Tam powinno solidnie wiać, a potem
jednym halsem można by przeskoczyć w kierunku zatoki fińskiej. Zmiana kierunku
wiatru na północny przychodzi jednak wcześniej, jesteśmy zbyt daleko jeszcze od
Gotlandii więc przyjdzie nam raczej orać całe te nasze bałtyckie morze, halsując
w górę.
Około północy wieje już prawie 30 węzłów, stanowczo za dużo
na nasz zestaw żagli. Trzeba się szybko refować i zmienić foka na mniejszego.
Śpię w koi, wachtę pełni Jurek. Wybudza mnie krzątanina ludzi na pokładzie i
okrzyki Jurka. Jacht leży na burcie, prędkości nie ma, grot już na drugim
refie. Wyczuwam, że sobie nie radzą. Wyskakuję szybko z koi wciągam pierwsze
napotkane swoje ciuchy i lecę na dziób. Wieje… już pierwsza wala zalewa mnie
całego… trzeba było ubrać jednak sztormiak, trudno. Szybko orientuje się w
sytuacji. Fok już wyciągnięty na pokładzie jeszcze w worku, genua zrzucona.
Wydaje szybkie polecenia – Maciek przeszekluj szoty do nowego foka, reszta wyciągamy,
rozwijamy i podciągamy żagiel do sztagu, a ja szybko próbuje wpinać kolejne raksy.
Niektóre chodzą topornie i trzeba ciągnąc je paznokciami. Kolejne fale zalewają
pokład który do tego co chwila ucieka spod nóg. Trzeba uważać żeby nie wypaść
lub się nie wywrócić. Staramy się przygotować żagiel jak najszybciej, każda
minuta to strata, tym bardziej, że dryfujemy w złą stronę. Nareszcie fok wpięty
w sztag. „Sasza korba” - krzyczę, - „szybko do góry”. Ledwie poderwał się
kawałek płótna i już wpada w straszny łopot. Wieje pewnie 7 Beauforta. Dwójka
chłopaków walczy z korbą ciągnąc mozolnie za fał, ja wyrzucam go powoli za
reling aby to im ułatwić, szoty targane trzepocącym żaglem wpadły we wściekłość
i próbują skarcić załogę miotając się we wszystkich kierunkach i uderzyć
ludzików ciągle przebywającą na dziobie. Zuzia i Iza leżą plackiem na pokładzie
i zasłaniają na wszelki wypadek głowy. „Nie ruszajcie się, szybciej…, szybciej”.
Żagiel wreszcie stoi, dobieramy go na szotach i Dar od razu reaguje
przyspieszeniem. Szybko robimy zwrot i obieramy właściwy kierunek. Jacht osiąga
7 węzłów, co przy dużej fali i płynięciu ostro na wiatr jest dla nas satysfakcjonujące.
Jestem cały mokry, ubrania stały się cięższe chyba o pięć kilo. Przebieram się
szybko, wciągam sztormiak i na wachtę. Po 6 godzinach sterowania Jurkowi należy
się zmiana.
Nad ranem robimy zwrot i płyniemy w kierunku Gotlandii. Nie
wiemy jeszcze, że całkiem niedaleko nas na morzu na rozgrywa się dramat.
Ewakuowana jest helikopterami załoga norweskiego jachtu Wiviern, który z
niewiadomych powodów zaczął nabierać wody. Pewnie przez kilka godzin walczyli z
trudną sytuacją próbując wypompować wodę i zlokalizować przeciek. Opuszczenie
jachtu to ostateczność, ale życie ludzkie jest najcenniejsze. Na pomoc
przychodzi im także norweski żaglowiec Wylde Swan. Podejmują heroiczną próbę
ocalenia jachtu. Kiedy już jego załoga jest bezpieczna schodzą na pokład
Wywierna z wydajnymi pompami i próbują wylać wodę z wnętrza jachtu. Jacht
targany jest dużymi falami, wiatr nie odpuszcza i utrudnia całą operację.
Niestety niespodziewanie jacht zaczyna szybko tonąć. Jeden z żeglarzy chyba
zaplątany w jakąś linę zostaje wciągnięty pod wodę. Już go nikt nie zobaczył.
Pozostała dwójka została wyciągnięta z wody.
Tym razem heroiczna próba uratowania jednostki zakończyła się tragedią,
poszukiwania trwały jeszcze kilka godzin.
My tym czasem przed południem znów płyniemy na północny
wschód, wiatr nieco zelżał więc i prędkość spadła. Trzeba coś zrobić. „Szybko
na pokład, wyciągamy większego foka”. Tym razem, za dnia, z odpowiednim czasem
na przygotowanie wymiana żagla przebiegła szybko i skutecznie. Dobieramy szoty
i znów przyspieszamy. Jest dobrze. Nasz Dar Szczecina lubi silne wiatry.
Halsówka przy 5-6 Beauforta nie jest dla nas problemem i w stosunku do innych
jachtów powinniśmy zyskiwać. Nagle żagiel rozrywa się na dolnym brycie. „Nie
tylko nie to…”, pomyślałem od razu. „Tylko nie to…” bez tego żagla w tych
warunkach nie da się optymalnie płynąć. Zrzucamy rozdarte płótno i jak
najprędzej, stawiamy z powrotem foka 47…, operacja przebiegła sprawnie, ale
prędkość nie ta.
Przez całe dwa dni reperacją żagla zajmowała się Iza i
Kamil. Grubą igłą i nicią (okazało się że lepszy zestaw do reperacji został w
Szczecinie) łatali długie rozdarcia. Bardzo nam ten żagiel był potrzebny. Bez
niego prędkość była niższa o 1-1.5 węzła. Cały dzień płynęliśmy w kierunku
Estonii. W nocy kolejny hals aby nabrać wysokości, a w ciągu dnia znów w
kierunku North East. Wiatr powoli zmniejszał swoją siłę. Mogliśmy w końcu
zmienić foka na genuę a później nawet rozrefować grota. Kolejnej nocy wiatr już
przysiadł do 2-3B.
Podeszliśmy blisko wyspy Hiiurnaa czekając na odkrętkę
wiatru na północny wschód (tak zapowiadały prognozy). Wiatr jednak nie zmieniał
kierunku, a nad ranem zaczął słabnąć jeszcze bardziej. Halsowanie zmieniło się
w tym momencie w walkę aby w ogóle posuwać się do przodu, najlepiej w
sprzyjającym kierunku. Kolejne 10 godzin do spławikowanie, czyli po prostu
stanie w miejscu. Jachty z tyłu powoli nas doganiały a my nie mogliśmy opłynąć
3 punktu trasy u wejściu do zatoki fińskiej. Wszyscy żeglarze wiedzą, że
pływanie przy silnym wietrze jest męczące. Ale pływanie w regatach przy słabym
wietrze, lub stanie w miejscu gdzie wiatru w ogóle nie ma jest wyniszczające
psychicznie, szczególnie gdy się walczy o czołowe lokaty, a jachty z tyłu mając
jakieś słabe wiatry umożliwiające im szybszą żeglugę. Robimy jakieś rozpaczliwe
halsy, aby choć trochę posuwać się w właściwym kierunku, szukamy każdego
najdrobniejszego powiewu, a osiągane prędkości 1-1.5 węzła wynikają chyba z
naszej bardzo silnej woli.
Około 15:00 pojawiła się lekka bryza z północy. Nareszcie
ruszyliśmy. Prędkość 3.5 węzła wywołała poprawę nastrojów, niedługo potem
mijamy waypoint. Pozostała ostatnia prosta. Blisko 60 Mm. Wiemy, że pierwsze
najszybsze jachty osiągnęły już metę, ale mamy jeszcze szansę na zwycięstwo.
Każdy z jachtów ma określony na podstawie wielu parametrów tzw. regatowy współczynnik
korekcyjny który określa jego potencjalne osiągi. Czas przepłynięcia całej
trasy korygowany jest o ten współczynnik, dzięki czemu nawet wolniejsze jachty
przypływające nieco później ale posiadające niższy współczynnik korekcyjny mają
szansę na zwycięstwo. Nasz współczynnik należy do środkowej grupy jachtów, ani
zbyt wysoki, na pewno tez nie niski. Dlatego płynąc w miarę szybko trzymając
się niezbyt daleko od czołówki mamy często szansę na przeliczenie ich i
zwycięstwo.
Patyk wylicza, że aby wygrać regaty musimy do mety trzymać
średnią prędkość 7.4 węzła. Niby niewykonalne, ale nie poddajemy się. Dobieramy
lub luzujemy żagle po 2-4 cm szukając optymalnych ustawień. Usuwamy z pokładu
wszystko co stanowi jakiś opór (dodatkowe żagle z relingu, suszące się ubrania,
a nawet samych siebie siedząc nisko w kokpicie). Do tego dorzucamy bardzo
precyzyjne sterowanie. Licznik pokazuje 7.5kn, 7.7kn, czasem nawet 8.2 węzła.
Czyżby? Jest szansa? Pokonujemy tak połowę pozostałego dystansu. Wiatr niestety
nieco wyostrza, niedobrze, do tego powoli maleje jego siła. Ze zwycięstwem w
klasie, a być może i pośród wszystkich jachtów musimy się już pożegnać,
pozostaje walka o jak najlepszą pozycję. Na 10 Mm przed meta przychodzi znów
absolutna cisza. Masakra, stoimy jak spławiki a nasi przeciwnicy z tyłu powoli
do nas dochodzą. To już trzeci pech (po porwanym żaglu i 10 godzinnej ciszy
wcześniej). Metę przekraczamy około 3 nad ranem czasu polskiego, na niewielkim
wietrze który przyszedł w końcu z południowego wschodu. Lekkie napięcie oraz
wewnętrzna regatowa mobilizacja powoli odpuszcza. Następuje powolne odprężenie.
Wyścig zakończony, na wyniki trzeba poczekać. Kierujemy się do Tallina
oddalonego o kilkanaście mil gdzie cumujemy wczesnym rankiem. Czas się po 5
dniach porządnie wyspać a potem odgruzować jacht w którym walają się niesklarowane
mokre żagle i chyba jeszcze bardziej przesiąknięte morską wodą ubrania i
sztormiaki.
Wg nieoficjalnych wyników jesteśmy czwarci w klasie. Wygrał
„steel sails” Sharki, potem EbbTide, przeliczył nas jeszcze w ostatniej chwili
STIV. Pozostał niedosyt, w walce daliśmy z siebie wszystko, zalewani falami
wielokrotnie dokonywaliśmy zmian żagli próbując szukać optymalnych ustawień. Dzień
i noc gotowi do prac nad i pod pokładem. Mimo choroby morskiej załoga spisywała
się dzielnie, Jurek i ja na pewno mamy dość sterowania na najbliższe dni,
żagiel pewnie profesjonalnie naprawimy w Helsinkach. Co dalej? Już myślami
jestem przy wyścigu drugim. Oby powiało, najlepiej w dziób. Będziemy się
starali odrobić straty… no i czekamy na nasz Szczecin. Do zobaczenia na Wałach na
początku sierpnia.
Załoga jachtu Dar Szczecina
napisał
Wojtek ‘Bolo Jr’ Maleika