Sifu przez SzkocjęSamolot do Stavanger przyleciał około południa. Już na lotnisku spotkałem Lidię któraprzyleciała tym samym samolotem i miała odbyć rejs razem ze mną. Lidzia była dobrzeprzygotowana i wiedziała nie tylko, jakim autobusem nie należy jechać z lotniska ale także,zaopatrzona w plan miasta, dzięki czemu do mariny dla gości trafiliśmy bez trudu. Na jachcie rezydował jeszcze kapitan i szczątkowa załoga ale miejsca dla nas nie zabrakło.Dałem znać chłopakom, którzy już dzień wcześniej zamieszkali w hotelu, że już jesteśmy.Brakowało jeszcze Kasi. Przybyła rano następnego dnia lecz okazało się, że jej bagaż poleciałzwiedzać Europę innym samolotem. W międzyczasie moja załoga, pod kompetentnymdowództwem Lidzi zaprowiantowała nas na cztery dni potrzebne do przetrawersowania MorzaPółnocnego. Wreszcie telefoniczne pertraktacje Kasi dały efekt i wczesnym popołudniemsamochód z lotniska dostarczył Kasiną torbę na jacht.Wiatr, zgodnie ze ściągniętym z otchłani internetu gribem wiał z północy więc początkowomusieliśmy się posłużyć motorkiem ale już po minięciu wystającej z morza latarni Bragen zaczęłasię, odpowiednia dla dżentelmenów, baksztagowa żegluga. Wiało pomiędzy 15 a 25 węzłów z NWby N, ruch na morzu znikomy więc mogłem sobie pozwolić na towarzystwo Morfeuszaszczególnie, że przy prawym halsie moja dwuosobowa koja była do tego szczególniepredestynowana. Kolejnego dnia minęliśmy ogród platform wiertniczych starannie trzymając się odnich z daleka. Na trzeci dzień zamajaczyły brzegi Szkocji. Niestety, oszczędnie z natury Szkociwyłączyli wiatr, więc ostatni dzień na Morzu północnym musieliśmy spędzić przyakompaniamencie motorka.Mamrotanie motorka ma widać jakąś magiczne przyciągającą moc bo wkrótce dopadło nasliczne stado delfinów. Skoki i fikołki prezentowane przez te urocze zwierzaki sprawiły nam, alechyba i im, wiele radości. W pewnej chwili dogoniła nas foka. Płynący z szybkością 5 węzłówjacht nie był dla niej żadnym wyzwaniem. Więc i ona popisywała się fikołkami. Jeden z nich okazałsię niefortunny, bo foczka przywaliła głową w burtę. Nie wydawała się tym specjalnie przejęta ijeszcze przez dłuższą chwilę nadal nam towarzyszyła. W Moray Firth jest wypłycenie, którego przebycie przy niskiej wodzie wydało mi sięwątpliwe, więc spędziliśmy dwie czy trzy godzinki na kotwicy co pozwoliło spokojne zjeść obiad.W tym miejscu muszę oddać sprawiedliwość dziewczynom, które włożyły sporo inwencji żebymnie musiał odżywiać się na przemian ryżem w sosie słodko-kwaśnym i „spaghetti bolognese”.Wreszcie woda podniosła się o metr i ruszyliśmy do Mariny Inverness. Marina umieszczona nawschodnim brzegu rzeki Ness zapewniała spokojny postój i wszelkie cywilizacyjne wygody zaprzystępną cenę i z sympatyczną obsługą. Znalazł się oczywiście czas na odwiedziny wmalowniczym mieście.Śluza, zamykająca kanał od strony morza nie działa przy niskiej wodzie, więc dopiero po 16ruszyliśmy w jej kierunku. Czekały tam już na śluzowanie dwa inne jachty. Po zgłoszeniu przezradio zadysponowano nam zajęcie lewego brzegu komory. Nasz jacht zarejestrowany w Bristolu inosi Red Sign, więc śluzowy, w powszechnie znanej szkockiej odmianie angielskiego burczy, żepowinniśmy używać radia. Ja oburzony taką niesprawiedliwością, odburkuję, że powinien radiasłuchać. Idę z dziewczynami zapłacić za kanał. Z obydwoma, bo Lidzia trzyma jachtową kasę aKasia jako światowa osoba daje szansę zrozumienia co Szkoci do nas mówią. Ja jestem potrzebny,żeby wypełnić rubryki dotyczące różnych intymnych ( no, prawie ) szczegółów z życia skipera.Kiedy okazuje się, że nie jesteśmy angolami z Bristolu tylko Polakami, twarz pana śluzowegorozjaśnia się szerokim uśmiechem. Bardzo przeprasza za swoje niestosowne zachowanie w śluzie ana koniec całuje z wielką galanterią dziewczyny po rękach. Dostajemy na drogę dwa kluczyki do
sanitariatów po drodze oraz folderek zawierający ściągawkę dla żeglujących kanałem skiperów.Jeszcze chwila oczekiwania na otwarcie mostu kolejowego i ruszamy. Kanał biegnierównolegle do rzeki Ness, która coraz bardziej przypomina górski potok. Zbliża się wieczór poktórym i tak śluzy nie działają, więc przed Dochgarroch cumujemy do pierwszego wolnego miejscaprzy pomoście. Mieszkający opodal starszy pan pyta nas najpierw, czy na pewno jesteśmy poobiedzie a w końcu i tak przynosi nam zapas ziemniaków z liśćmi mięty. Jego pies przynosi mitenisową piłkę i domaga się jej rzucania.Po śniadaniu następnego dnia ruszamy do śluzy. Najpierw przypominam sobie na głosnazwę po czym przez radio proszę o otwarcie śluzy. Po chwili zostajemy wpuszczeni. Manewry wśluzach niepodzielnie wykonuje Kasia i pierwsze idą jej średnio co zapewnia jej wkrótce ksywkę„schleuseschreck”, cokolwiek to znaczy. Wpływamy na niewielkie jezioro Loch Dochfour, będąceniejako przedsionkiem „prawdziwego” Loch Ness. Przez Loch Dochfour prowadzi wytyczonybojami szlak, bo jezioro jest miejscami dość płytkie. Wreszcie, koło Bona Ferry wypływamy naloch Ness. Wygląda, że Nessie jest w złym humorze bo wieje żwawo z południowego zachodu, czylidokładnie w osi rynnowego jeziora. Stawiamy grota i samo halsującego małego jiba, normalniesłużącego jako żagiel sztormowy..Sztormowy żagielek głównie ze względu na jego samohalsowość,żeby uniknąć siłowania się z genuą przy częstych zwrotach. W rezultacie jednak łódka idzie podwiatr ospale i traci całkowicie prędkość podczas zwrotu skutkiem czego każdy z nich kończymy nawstecznym biegu. Po południu mijamy wreszcie Urkhardt Castle co pozwala na zrobienie mu kilkumalowniczych fotek. Dobrze po południu osiągamy wreszcie Foyers – krótki kawałek nadbrzeżaosłoniętego przed wiatrem wystającym w głąb jeziora cyplem. Lidia wypatrzyła w przewodniku, żeniedaleko jest market, ale poszukiwania i odpytywania załóg zastanych tutaj jachtów niepotwierdzają jego istnienia. Nic to. Na kolację i jutrzejsze śniadanie wystarczy tego co jest.Rano wiatru ani śladu, więc znowu motorek i w krótkim czasie docieramy do Fort Augustus.Najpierw kąpiel, potem zakupy i wreszcie przychodzi pora na kolejne śluzowanie. Tym razem dopokonania jest aż pięć komór. Idzie nam to teraz sprawnie. Chłopaki wędrują z cumami na brzeg, jaodpycham dziób trzonkiem bosaka a Kasia manewruje kołom i manetkami by po chwili„przyziemić” w kolejnej komorze. Pan śluzowy odpytuje nas o narodowość i chwali się, że byłkiedyś w Sudetach, gdzie udało mu się skręcić nogę jeżdżąc na górskim rowerze. Wreszcieosiągamy szczyt i ruszamy w stronę Loch Oich.Loch Oich jest najwyższym jeziorem na szlaku. Jest dość wąskie i miejscami płytkie awytyczony bojami Yala szlak wije się w różne strony. Po południu stajemy przy pomoście przedLaggan swing bridge. Nb. - wszystkie mosty na kanale są „swing” czyli obrotowe. Moja załogawyrusza brzegiem na spacer w celu obejrzenia ruin zamku a ja mogę się pobyczyć lub odbyć krótkispacer w przeciwnym kierunku. Rano miła pani najpierw otwiera nam dość spartańską toaletę doktórej nasze „kanałowe” klucze nie pasują a następnie otwiera most. Zanim przepłynęliśmy zebrałasię słuszna kolejka oczekujących samochodów. Wreszcie po przejściu dwukomorowej śluzy, tymrazem w dół, wypływamy na jezioro Loch Lochy. Lekki wiatr znowu w oczy więc o żeglowaniu niema mowy. Góry wokół tego jeziora robią na mnie największe wrażenie i czuję, jakbyśmy płynęliprzez Karkonosze lub Bieszczady. Mijamy śluzy Gairlochy i po przepłynięciu kilku mil docieramy do Banavie i słynnychSchodów Neptuna. Tym razem komór jest osiem. Jachtów oczekujących jest siedem, więcśluzowanie zajmuje dwie kolejne komory. Na dole już czeka otwarty most i w drogę. Dopływamydo Corpach Upper Double Lock gdzie kolejne sprawne śluzowanie. Śluzowi pytają, czy mamyzamiar od razu wychodzić w morze. Nie zaraz. Cumujemy w niewielkim rozszerzeniu kanału
Jeszcze kąpiel, uaktualnienie gribów korzystając z lokalnego WI-FI i wreszcie koło piątejdołączamy do grupy jachtów śluzujących się przez Corpach Sea Lock i w drogę. Niby jesteśmy jużna morzu ale krajobraz podobny jak poprzednio i nawet zatoka nazywa się Loch Linnhe. Wreszciepo minięciu Corran Narrows robi się na tyle szeroko, że można postawić żagle. Wpływamy wciasny przesmyk Sound of Islay Pracowicie halsujemy w stronę Port Ellen. Dzień na tej szerokościjest długi więc do najeżonej skałkami zatoczki wpływamy tuż przed północą. Marina w Port Ellenskłada się z jednego pomosty z Y-bomami i wszystkie miejsca są przy nim zajęte. Udaje się namzacumować na przyczepkę. Dopiero rano, gdy niektóre jachty wyruszyły na morze przestawiamysię by zacumować w bardziej cywilizowany sposób.Prognoza zapowiadała wiatry ca 10 kn z NW ale dopiero po południu rusza się cokolwiek iraczej z SW by W zatem po wyjściu z zatoki żeglujemy bajdewindem.. Koło przylądka Mull ofKintyre musimy się zmieścić pomiędzy strefą rozgraniczenia ruchu a lądem a tu silny prądpływowy usiłuje nas zabrać z powrotem. Trzeba więc przeprosić się z motorkiem. Koło przylądkakipiące wedy przypominają, że jesteśmy na morzu. Dopiero po południu następnego dniadopływamy do dużej mariny w Largs. Marina elegancka z równie eleganckimi sanitariatami. DziękiWi-Fi można dokonać wreszcie odprawy naszych biletów do WIZZAIRA> Obsługa mariny chętnieudostępnia drukarkę. Rano idziemy z Lidzią na zakupy nadmorską aleją. Pytamy kierowcęśmieciarki o to, jak trafić do supermarketu. Odpowiada chętnie i obficie w języku absolutnieniezrozumiałym. Dziękujemy za życzliwość. Domyślamy się, że słowo brzmiące jak „broż”oznacza prawdopodobnie bridge i po dotarciu do mostu skręcamy w prawo ( bo w lewo byłomorze ) Na szczęście spotykamy miłego starszego pana, który mówi w nieco bardziej zrozumiałymjęzyku i prowadzi nas do lokalnego supermarketu. Sumituje się, że zupełnie nie zna polskiego.Rewanżuję mu się, że z angielskim może u mnie jako-tako, ale szkocko-angielski jest dla mnie pozazasięgiem.Piękna, słoneczna pogoda i ani śladu wiatru, a mamy jeszcze do przebycia ca 20 mil.Wreszcie po południu wiatr się odzywa i co dziwne z korzystnego kierunku. Wpływamy w ujścierzeki Clyde i tor wodny ściśle ograniczony bojami pomiędzy osuchami. Wreszcie robi się takwąsko, że pora zrzucić żagle. Jeszcze kawałek i otwiera się wejście do James Watt Dock, w którymmieści się nasza marina. Góruje nad nim wielki dźwig przepływanie pod którym budzi we mnie, jakzawsze, gęsią skórkę. Obiecane nam rano przez telefon miejsce jest wolne. Trzeba tylko wejśćpomiędzy y-bomy i obrócić łódkę tak, by stała dziobem do wyjścia. Pamiętając jak niechętnie tałódka skręca w lewo robimy cyrkulację w prawo. Kasia asekurancko oddaje mi ster, czego, jak misię zdaje, później żałuje. Tomek, nowy kapitan już na nas czeka. Jeszcze wieczorek zapoznawczo -pożegnalny i spać. Następnego dnia pozostaje operacja tankowania, która znowu wymagapokręcenia się po ciasnym basenie. Tankowanie trochę boli, bo na silniku dużo pływaliśmy ale popodliczeniu godzin i zużytego paliwa wychodzi, że przy tak oszczędnym jego używaniu zużyciepaliwa wyniosło cokolwiek ponad 2 l/godz.Chłopcy zostają jeszcze jeden dzień więc zapowiadam im, że są na ten czas członkamizałogi nowego kapitana a ja z dziewczynami ruszam z dużym wyprzedzeniem na lotnisko. Chłopcywiozą nasze bagaże wózkami z mariny na stacyjkę kolejową i ostateczne pożegnanie następujewraz z przyjazdem pociągu. Okazuje się, że bilet kolejowy stanowi od razu bilet do autobusujadącego na lotnisko. Wreszcie udaje się wejść na pokład i znaleźć trzy sąsiadujące ze sobą miejsca.Po drodze wypijamy jeszcze winko za udany rejs i krótko po północy lądujemy na Okęciu. Teraz tojuż doprawdy koniec rejsu. Wszyscy uczestnicy twierdzili, że są z rejsu zadowoleni, ja również –przecież już od paru lat się na tą trasę czaiłem. Mam nadzieję, że się jeszcze ze swoimi załogantamina jakimś rejsie spotkam